W 2010 roku wydawnictwo Marvel w przeznaczonym dla dorosłych czytelników imprincie Max opublikowało 4-odcinkową miniserię zatytułowaną Starr The Slayer. Na okładce zbiorczej edycji tego komiksu znalazł się kolejny wariant Conana Barbarzyńcy, którego strzały się nie imają. Pozory jednak mylą – zamiast baśni fantasy, w której magia miesza się z mieczem, dostajemy jej uwspółcześniony pastisz – trochę w duchu Monty Pythona, troszkę pachnący Tarantino i bardzo wychodzący poza standardowe podejście.
CZYTAJ: Bendis, McKeever i superbohaterowie. Co poszło nie tak?
Tytułowy Starr przechodzi drogę charakterystyczną dla wielkich herosów – zaczyna jako koczownik, następnie zostaje niewolnikiem, później przekształca się w wojownika, aż wreszcie zostaje królem. Co jednak ciekawe, w swojej własnej historii „od zera do bohatera” nie jest postacią wiodącą. Bo zanim Starra można było określić jakimkolwiek mianem, był jedynie ideą, która pojawiła się w głowie Lena Carsona – pisarza, robiącego groszowe historyjki i marzącego o tworzeniu prawdziwej literatury. Rzeczywistość jest jednak brutalna – po sukcesie przygód Starra Carson zostaje wsadzony do szufladki z artystami niepoważnymi i grafomanami produkującymi pulpę. Drzwi do prawdziwej literatury zostają przed nim zatrzaśnięte i musi z podkulonym ogonem powrócić do postaci, dzięki której był słyszalny choć przez chwilę. Lecz w wyniku nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, to on trafia do wymyślonego przez siebie świata, a jedna z postaci, która narodziła się w jego głowie, mówi mu: „ta fabuła mi się nie podoba! Pisz retcon”. Tym sposobem rzeczywistości zaczynają się przenikać, a w prostej dotąd historii pojawiają się nowe pytania: jaką kontrolę ma autor nad swoimi postaciami, jak bardzo jest od nich uzależniony i czy przypadkiem nie zdarza się tak, że bohaterowie zawładną autorem na tyle, by ten popadł w obłęd?
Rzecz jasna Len Carson nie jest autorem komiksu Starr the Slayer, a jedynie jego bohaterem. Scenariusz napisał Daniel Way, autor jak najbardziej istniejący w świecie realnym, a rysunki stworzył równie prawdziwy Richard Corben.
Interesującym zabiegiem jest narracja autorstwa wędrownego grajka, który przez całą objętość tomu wyśpiewuje rymowanki – raz lepsze, innym razem gorsze, często wywołujące salwy śmiechu i nie jeden raz zgrabnie komponujące się z dialogami. Jeśli wierzyć grajkowi, w historii Starra jest wszystko – walki, bitwy, zdrady, czary, muskularni bohaterowie i piękne kobiety. Nikt tu się nie gryzie w język. Nie ma postaci krystalicznie szlachetnych. Jest dużo zabawy, odwracania kota ogonem, no i… wspaniałe rysunki.
CZYTAJ: Trzy akordy, darcie Milligana i McCarthy’ego
Kolorowany przez Jose Villarubię Richard Corben jest tu w szczytowej formie, a fakt, że może realizować się w swojej ulubionej tematyce, ale w oryginalnej odsłonie, jest bezcenny. Przyznam, że Starra zakupiłem właśnie ze względu na rysownika – po to, by postawić go na „półce Corben” – ale scenariusz również jest tu fantastyczny. Panowie dobrali się idealnie – tekst sprawia wrażenie, jakby został napisany specjalnie dla Corbena, by ten wycisnął maksimum ze swojej twórczości. I tak się stało. Dorośli czytelnicy, nawet ci, którzy opowieści fantasy mają już przedawkowane, powinni odnaleźć w Starrze świeże piękno.
DySzcz