Polski wolontariusz pomaga osobom poszkodowanym w wojnie. Max Ciszek od 2014 roku jeździ z pomocą humanitarną odwiedzając przyfrontowe tereny. Od początku inwazji w okolicach frontu był ponad 30 razy.
– Niedawno wróciliśmy z Chersonia – mówi Max Ciszek z Fundacji Widzialna Ręka. – Mieliśmy też taką niemiłą przygodę, że jechaliśmy dużym konwojem, 18 samochodów, 30 ton pomocy, do szpitala do Chersonia. Mieliśmy sprzęt medyczny. W pewnym momencie dostaliśmy sygnał, że nasz konwój został namierzony, prawdopodobnie przez jakichś rosyjskich szpiegów czy dywersantów. Gdy tylko oddaliliśmy się z tego szpitala, 20 minut później nastąpił jego ostrzał moździerzowy. Na szczęście nikt nie zginął. Wtedy też dostaliśmy od władz wojskowych sygnał, że musimy opuścić miasto, nie możemy tam zostać na noc.
Wszystkim się wydawało, że jeśli jest się oklejonym znakiem „Press” albo ma się Czerwony Krzyż, to znaczy, że jest się w jakiś sposób chronionym, ale ta wojna pokazuje, że jest zupełnie inaczej.
– Rosjanie, kacapy, nie wiem jak ich nazwać, w ogóle nie uważają, że takie znaki mają znaczenie – mówi Max Ciszek. – A wręcz odwrotnie, jest to jak płachta na byka, żeby w takie coś uderzyć. Miałem przykład podczas rozmowy z ludźmi, którzy byli w Azowstalu, z sanitariuszką, która była jawnie oznaczona i pomimo tego trafiła do niewoli rosyjskiej.
Jaka jest teraz sytuacja w Chersoniu?
– Trudno uwierzyć, że ludzie mogą żyć normalnie, a w każdej chwili boją się, że z drugiej strony rzeki nadleci pocisk. Bo to cały czas się zdarza – podkreśla Max Ciszek. – Jest za blisko. Tam nie lecą rakiety. Rosjanom szkoda rakiet, skoro mogą to ostrzelać z moździerzy lub zwykłej amunicji.
Robisz to od 2014 roku. Dlaczego wtedy zdecydowałeś się jeździć z pomocą humanitarną? To już trwa dziewiąty rok. Nie jesteś zmęczony?
– Jestem, ale widok tych ludzi, to, że są tak wdzięczni za to, co robimy… widzę, że to ma sens – zaznacza Max Ciszek. – To nie jest takie jeżdżenie, żeby sprawić sobie przyjemność, być dowartościowanym. To jest bardzo ważne. W 2014 roku wróciłem ze Stanów. Miałem tylko wrócić, żeby zrobić ten jeden transport humanitarny, pomóc obozowi dla uchodźców w miejscowości Berdiańsk, który w tej chwili jest pod okupacją, a już wtedy, kiedy jechaliśmy tam pierwszy raz, obóz został przeniesiony do miejscowości Dnipro. Już wtedy w tym miejscu bali się, że miasto zostanie zajęte przez Rosjan, co teraz niestety się stało. Byliśmy też zaraz po bombardowaniu Mariupola, gdzie zginęło 39 cywili na targu, byliśmy tam parę godzin po tym, jak to się stało. Jechaliśmy tam do szkoły. To, co widziałem, chyba na zawsze utkwi w mojej głowie. Tego się nie da opisać, widząc osoby, które zginęły, które leżały tam na ulicach. To byli zwykli cywile, niczemu winni. Pamiętam jeszcze widok rakiety, która wystawała pośrodku boiska sportowego. A co by było, gdyby ten atak nastąpił w piątek? Ile dzieci by zginęło?
Po tych drastycznych sytuacjach nie myślałeś, żeby przestać to robić, że to jest zbyt przytłaczające?
– Jak widzę niektórych naszych ochotników, naszych chłopaków – medyków czy korespondentów, którzy cały czas tam pomagają wykonując niesamowitą pracę, bo to jest naprawdę poświęcenie, trzeba tam być raz na tej tzw. linii zero, żeby zobaczyć, jak to wygląda. A że oni są tam cały czas, to dla mnie wielki szacunek. Byłem na linii zero z Griszą, który niestety zginął, nie ma go już z nami. Leży na Polu Marsowym – mówi Max Ciszek.
Pole Marsowe to miejsce obok Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie, na którym chowają żołnierzy. Tych świeżych grobów jest tam bardzo dużo.
– Jak wojna się zaczęła, były dosłownie trzy rzędy – mówi Max Ciszek. – W tej chwili już jedna trzecia Pola Marsowego jest zajęta. Cały czas są nowe groby. Wracając z różnych misji, zawsze staję przy grobie Griszy. To jedyna polska flaga, którą widać. Jestem tam, rozmawiam z nim czasem. Podchodzą ludzie i opowiadają swoje historie – wdowy, matki, żony, dzieci. To coś niesamowitego. Jak widzę tych chłopaków – skala jest tam od 18 lat do starszych ochotników, którzy nawet, z tego co widziałem po niektórych datach urodzenia, wcale nie musieli iść na tę wojną. Po prostu się zgłosili.
Twoje działanie to chodzenie między życiem a śmiercią…
– Zawsze tak sobie myślę, że skoro robię dobro, to jestem tu potrzebny i muszę to robić dalej. Bóg będzie mnie wspierał we wszystkim, co robię. Nawet nie liczyłem, ile razy tam byłem. Już ponad 30 razy w tej chwili – mówi Max Ciszek.
Jak widzą Polaków, to jak te osoby reagują?
– Ostatnio w Chersoniu kobieta, która dostała od nas rację żywnościową, ciepłe ubranie, chciała koniecznie podziękować – wspomina Max Ciszek. – Poszła do piwnicy, w której mieszkała, ponieważ dom był już zburzony, i dała mi coś, co dla niej było cenną rzeczą: piękne czerwone jabłko. Dała mi je. Nie chciałem go przyjąć, ale wiedziałem, że zrobię jej przykrość. Wziąłem je. Powiedziała: „Przyjedziesz kiedyś, jak będzie pokój, to dostaniesz pięknego arbuza”, bo Chersoń słynie z plantacji arbuzów. Było dużo wzruszających momentów: na przykład dzieci, które nam dziękowały. Pytałem się ich co sobie życzą, a one odpowiedziały, że chciałyby obejrzeć mecz piłkarski, a mi życzyły, żeby w Polsce nigdy nie spadły bomby. Człowiek miał łzy w oczach. Ostatnio poszedłem na Cmentarz Łyczakowski, na to Marsowe Pole, i zobaczyłem psa, który leżał przy grobie. Okazuje się, że ten pies przychodzi na grób swojego pana i jeżeli go nie ma w domu, rodzice tego 27-letniego żołnierza, który zginął, wiedzą, że pies zawsze będzie przy grobie.
Każdy jest już zmęczony wojną. Dodatkowo kontrowersji dodaje kampania „To nie nasza wojna”. Co o tym myślisz?
– Widzę to. Ja wiem, że ludzie mogą być zmęczeni, że to trwa tyle czasu i nie widać końca, ale uwierzcie mi, ta pomoc jest dalej potrzebna – podkreśla Max Ciszek. – I to jest bardzo ważne dla tych ludzi, którzy potrzebują pomocy. „To nie jest nasza wojna”? A co by było, gdyby Ukraina upadła? My bylibyśmy na pierwszym miejscu, nawet przez nasze geograficzne położenie.
– Najgorsze jest to, że dzieci, które przyjeżdżały z tamtych rejonów, które widziały to, co się działo, to są dzieci, dalej się będą bawić, ale to zostaje w pamięci – podkreśla Max Ciszek. – Może wyjść za parę lat. To samo z żołnierzami, którzy stamtąd wrócą. 23 lata mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, poznałem dużo ludzi, którzy byli na wojnie w Wietnamie. Byli bardzo silni psychicznie i fizycznie, ale dopiero później wychodzi PTSD, zespół stresu pourazowego. To będzie bardzo trudny proces powrócić do normalnego życia.
Ile razy planujesz tam pojechać?
– Moje marzenie? Ani razu, bo wtedy się wojna skończy. Przyjechałbym kiedyś na wakacje. Do Chersonia, na te arbuzy – mówi Max Ciszek.
Pomoc organizowana przez wolontariusza trafia do Lwowa, Chersonia czy Dnipro. W najbliższej przyszłości Max Ciszek wraz z organizacjami charytatywnymi planuje zorganizować Dzień Dziecka w Buczy.
InYa/ opr. DySzcz
Fot. Max Ciszek FB