Kto i jak powkładał krasnoludki do książki, z której wypadły na scenie? Kto zemdlał na widok czerwonego barszczu? Jak sprawić, żeby aktor płakał rzęsiście przez długi czas, chociaż płakać wcale mu się nie chce? Jak brzmi maszyna do wiatru, a jak gong? O przedmiotach przydatnych do sztuczek teatralnych opowiedzą w cyklu „Małe rzeczy wielkich ludzi” Anna Nowak, Tomasz Bujak i Tomasz Gliwka z Teatru Osterwy w Lublinie.
„Co babie do pędzla” Artystki polskie 1850 – 1950. Wystawę pod takim tytułem będzie można oglądać w Muzeum Narodowym w Lublinie od 26 kwietnia. Odwiedziliśmy kuratorkę ekspozycji, Bożenę Kasperowicz w sali wystawienniczej, w której praca wre. Opowiemy o tym w cyklu Do-zobaczenia.
W cyklu Do-powiedzenia dr Edyta Frelik opowie o malarce, Joan Mitchell. Edyta Frelik pisze: „Joan Mitchell (1925-1992), mistrzyni w przekształcaniu farby w podmuchy światła, energii i ruchu, autorka wielkich kompozycji abstrakcyjnych, przepełnionych kolorem, niepodrabialnym, śmiałym gestem i emocją, którą trudno nazwać, ale łatwo współodczuć. Mitchell jest jedną z niewielu malarek swojej epoki, która cieszyła się uznaniem krytyki i publiczności od początku swojej kariery, a dziś pozostaje na szczycie listy najważniejszych amerykańskich artystek drugiej połowy XX wieku. Jednak kiedy opisywano ją jako „najlepszą kobietę-artystkę drugiej fali ekspresjonizmu abstrakcyjnego”, sprzeciwiała się takiemu szufladkowaniu, uznając obie kategorie za celowe, choć wyrażone nie wprost, osłabianie wartości i wyjątkowości jej sztuki. Wolała być „pięknym chwastem”, jak ulubione rośliny w jej ogrodzie: nieoczywiste, niesforne, nieujarzmione i nie na miejscu według narzuconych klasyfikacji, piękne tylko wtedy, gdy patrzy się na nie odpowiednimi oczami.
Odmowa kategoryzacji przenika życie i myślenie Mitchell. Wymijające odpowiedzi w wywiadach i dobór niejednoznacznych słów w krótkich tekstach artystycznych świadczą o ponadprzeciętnej inteligencji i wrażliwości na specyfikę medium, którym się akurat posługiwała. Ta świetnie wykształcona i oczytana artystka, wychowana w zamożnej rodzinie w Chicago, od dziecka zanurzona w poezji i sztuce, oraz w sporcie (mistrzyni łyżwiarstwa figurowego), miała być chłopcem, a nie dziewczynką. Jako nastolatka została zmuszona przez ojca do dokonania wyboru między poezją a malarstwem, by nie ryzykować bycia przeciętną w obu dziedzinach. Wybrała to drugie, ale zawsze rozumiała je w kategoriach poetyckich, wielokrotnie powracając do poezji jako ważnego źródła swej wrażliwości plastycznej, czego wyrazem były jej bliskie relacje z przedstawicielami nowojorskiej sceny poetyckiej (np. z Frankiem O’Harą). Według niej, podobnie jak obraz, wiersz zawiera kompletną myśl. Tak jak pauza i cisza w poezji, tak pustka i brak koloru w malarstwie nie szukają dosłownego znaczenia, ale raczej stawiają pytania, dotykając ulotnej i trudnej do wyrażenia istoty ludzkich przeżyć i doświadczeń. Mawiała: „Nigdy nie zadaję pytania, co to znaczy? Odpowiedź wydaje się oczywista. Nieważne, jeśli się czegoś nie nazwie, nie zwerbalizuje. Tak właśnie myślę o moim malarstwie.” Zapraszamy do naszej opowieści o sztuce szukającej intymnej więzi z widzem, czerpiącej z tego, czego w różny, choć podobny sposób doświadczamy wszyscy: niezwykłej zwykłości otoczenia i rozdzierającej dramaturgii prozy życia.”
W 444 odcinku słuchowiska „Bazarek” o tym, że nie sztuka pierogi robić, jak jest wałek. Jak nie ma to dopiero wyzwanie!
Fot. Iwona Burdzanowska / archiwum RL