W swoich mediach społecznościowych Peter Milligan jakiś czas temu wspomniał, że jeśli ktoś śledzi jego twórczość, to powinien szczególnie zainteresować się serią Profane. Dało się w tej wypowiedzi wyczuć, że według artysty jest to jedno z jego najbardziej udanych dzieł, które być może bez ściemy będzie można postawić na półce obok Enigmy i Shade’a. Mnie na takie akcje nie trzeba namawiać, dlatego pierwszy zeszyt Profane dość szybko zza oceanu trafił na mój regał, więc mówię: Peter, sprawdzam!
Zacznę może od wyjaśnienia jednej rzeczy – tytuł to nazwisko głównego bohatera serialu. Will Profane to prywatny detektyw. Kiedy go poznajemy, włamuje się właśnie do jakiejś chaty, komunikując pierwszoosobową narracją, że tu chodzi, rzecz jasna, o morderstwo. Klasyczny noir znika jednak po kilku pierwszych kadrach, a Milligan mieszając w pamięci głównego bohatera odpala tryb Harry’ego Angela, jednocześnie rozpoczynając zabawy magiczne – w czym, przypominam, ma wprawę, ponieważ napisał 50+ odcinków Hellblazera.
CZYTAJ: Trzy akordy, darcie Milligana i McCarthy’ego
Ten komiks to raptem 22 strony, ale po jego lekturze wiem już, że faktycznie jest to jedna z najlepszych rzeczy, jakie Milligan stworzył w swojej karierze. Jest tu kilka tak znakomitych twistów fabularnych, że każdy czytelnik dobrych komiksów powinien je przeczytać, a następnie przedyskutować z innymi czytelnikami dobrych komiksów. Nie mogę tych twistów zdradzić, bo popsułbym całą zabawę, więc powiem tylko tyle, że już dawno na 22 stronach nie działo się tak dużo, tak gęsto, tak dramatycznie i tak noirowo. Milligan jest w życiowej formie, a Raul Fernandes rysuje tak, jakby Frederick Peeters wszedł w format amerykański. Absolutnie polecam i rekomenduję do wydania w Polsce.
CZYTAJ: Komiksowa wariacka poezja. Amerykański krzyk brytyjskiego mistrza
DySzcz
Fot. materiał wydawcy