Witaj, apokalipso, ale może jednak daj nam jeszcze chwilę? – mówi pod wąsem genialny architekt, który lada moment bez trudu ocali świat przed zagładą – w końcu od dzieciaka chciał być Supermanem, a i dzisiaj takim mianem określa go jego córka, co – nie powiem – bardzo podkręca mu ego. Plan jest taki, że w obliczu zbliżającej się do Ziemi asteroidy tenże architekt wybuduje kolonię własnego projektu na Księżycu, gdzie ludzie na nowo odnajdą swoje miejsce. Nawet jeśli coś się nie powiedzie, to przecież jest to tylko plan B – planem A jest rozwalenie lecącego w stronę naszej pięknej planety ustrojstwa dzięki statkowi Ikar, który bez trudu podoła zadaniu.
Ogień (wyd. Mandioca) Davida Rubina jest klasyczną, niezwykle mocną (można nawet śmiało powiedzieć, że piękną) graficznie, pieśnią o końcu świata i o śmiałku, który jest w stanie ten świat ocalić. Ogień Davida Rubina jest też smutną przyśpiewką o tym, że ratunek zawsze należał się będzie tylko najbogatszym, a bohater to tak naprawdę solidny i pełnokrwisty kawał drania, którym nie warto się przejmować, ani tym bardziej – być może – poświęcać mu 300 stron komiksu.
Ogień wizualnie wygląda jak dzieło upgrade’owanego Paul Pope’a albo Darwyna Cooke’a z domieszką kreseczek Bilala. To graficzna uczta na poziomie mega – kiedy na przykład gadające głowy obficie gadają, uwaga rysownika ucieka na spoglądające nam prosto w oczy koty lub na ptaki patrzące się z niedowierzaniem co też tu się wyprawia. Zdarza się. David Rubin zabiera nas na podróż przez Rzym tuż przed apokalipsą – i robi to z pełnym rozmachem, maksymalnie korzystając z dobrodziejstwa rozkładówek, bogatych w szczegół i ze świetnie zarysowanym drugim planem. Dzięki wyobraźni autora, na kilka godzin przed nadejściem armagedonu wpadamy na chwilę do starego czarno-białego kina, odwiedzamy budynki nazwane imieniem popularnych piłkarzy i krwiożerczych dyktatorów, obserwujemy ludzi i ich zachowania w zderzeniu z nieuniknionym.
Tarkowski, von Trier i Mallick przewijają się w rekomendacjach znajomych autora – i rzeczywiście, widzę tu trop filmowy, choć niekoniecznie związany z wymienionymi nazwiskami. Rubin postanowił opowiedzieć banalną historię w swój własny, filmowy właśnie sposób – dlatego też mnóstwo tu sekwencji rozłożonych na wiele stron. Bardzo lubię takie sytuacje, tutaj jednak, bez straty dla banalnej fabuły, można było spokojnie uciąć minimum sto stron.
Ten album skupia się na jednostce w kontekście armagedonu. Dodatkowo – jednostce, która jest postacią obrzydliwą i której nie kibicujemy. Może dlatego zakończenie wydaje się tak bardzo właściwe i trochę ratuje ten znakomicie narysowany, ale nie niosący ze sobą w zasadzie nic nowego komiks.
DySzcz
Fot. GM