Saxon to już weterani sceny hard’n’heavy. Piątka dumnych anglików właśnie wypuściła na rynek swój dwudziesty siódmy album studyjny, zatytułowany „Hell,Fire & Damnation”. Premiera tego wydawnictwa stała się pretekstem do rozmowy z przesympatycznym perkusistą tej legendarnej formacji, Nigelem Glocklerem. Nigel bardzo entuzjastycznie podszedł do naszej rozmowy, barwnie opowiadając nie tylko o nowej płycie Saxon, ale także o tym co spotkało zespół prawie 40 lat temu, kiedy po raz pierwszy dotarli do Polski…
Wywiad wersja PL:
Wywiad wersja UK:
Radio Lublin: Nigel, na początek chciałem zapytać Cię, czy kiedy wchodzicie do studia, to liczycie który to już raz? Ja policzyłem i wychodzi na to, że “Hell, Fire & Damnation” to dwudziesta siódma płyta studyjna Saxon!
Nigel Glockler: Dwudziesta siódma! Wow! Wydawało mi się że dwudziesta czwarta!
RL: No tak, ale liczę jeszcze dwie płyty z coverami oraz krążek na którym ponownie nagraliście stare hity…
NG: Aaaa, no tak (śmiech). Nieee, nigdy nie myślimy w ten sposób. Czas na nowy album? Ok, skoro skończyliśmy pisać to idziemy do studia i nagrywamy. I tyle. Ale teraz jak powiedziałeś o tym, cholera, to przerażające! (śmiech).
RL: Wiesz, specjalnie policzyłem to przed naszą rozmową, bo Saxon to zespół wyjątkowy pod tym względem: nigdy nie mieliście przerwy w działalności, nigdy nie zwlekaliście z wydawaniem nowych płyt.
NG: No tak, w zasadzie wciąż działamy wg pewnego terminarza, schematu. Wiesz, piszemy album, ogrywamy kawałki, potem nagrywamy to w studiu, następnie premiera no a potem rzecz jasna jedziemy w trasę! Staramy się zawsze dotrzeć wszędzie gdzie się da, wszędzie gdzie są ludzie którzy chcą abyśmy do nich przyjechali. Na końcu tego cyklu zwykle mamy chwilę wolnego, a potem wytwórnia odzywa się do nas i mówi: dobra Panowie, czas nagrać coś nowego! (śmiech). Tak to zwykle działa.
RL: Mimo napiętego grafiku, wydaje mi się że cały czas macie z tego wszystkiego masę radochy. Tak przynajmniej wynika z dźwięków które wypełniają Wasze płyty.
NG: O tak, zdecydowanie! Oczywiście to ciężka praca, to całe pisanie i nagrywanie, ale to też frajda. Koncertowanie to też niezła zabawa. Ogólnie to twierdzę, że jeśli nie czerpiesz z tego radochy, to nie ma sensu żebyś to robił. Ja osobiście, kocham to. Po prostu. Na przykład kiedy pracowałem nad swoimi partiami na nowy album, było sporo zabawy. Klimat był naprawdę fantastyczny. Wszyscy byliśmy mocno zapaleni żeby to zrobić, więc w gruncie rzeczy poszło jak z płatka.
RL: Nigel, skoro już rozmawiamy o partiach perkusji, chciałem trochę pociągnąć ten temat. Wybacz że tak Cię nazwę, ale jesteś staroszkolnym perkusistą…
NG: Ok, nie ma sprawy (śmiech).
RL: … ale nawet jeśli jesteś oldschoolowcem, Twój styl gry jak i brzmienie bębnów zdradza, że próbujesz iść z duchem czasu, zagrać nieco bardziej nowocześnie.
NG: Hmmm, no tak, ja ogólnie dość mocno interesuje się brzmieniem bębnów. Dlatego uwielbiam pracować z Andy’m Sneapem. Pracujemy nad brzmieniem perkusji od absolutnych podstaw, ustawiamy bębny, gramy na nich i robimy robotę, bo tak naprawdę nie jestem fanem samplowania perkusji. Zawsze zależy mi, żeby bębny brzmiały naturalnie, bo w dzisiejszym świecie, sampli w muzyce jest zdecydowanie za dużo. Nie będę tu rzucał nazwami, ale jest wiele bandów które aktualnie wydają płyty i perkusja brzmi na nich po prosty tak samo. Wszyscy brzmią identycznie, bo używają tych samych zestawów sampli. To jedno. Druga rzecz to fakt, że tak naprawdę nigdy nie przestałem się uczyć. Zawsze staram się zmotywować samego siebie aby nauczyć się czegoś nowego. Wiesz, słucham wielu zespołów, wielu perkusistów i zawsze wyłapie coś interesującego. Stale staram się podnosić swoje umiejętności.
RL: To zdecydowanie słychać, zwłaszcza jeśli posłuchać albumów Saxon po kolei – wszystko jest na swoim miejscu a gra perkusji dynamiczna i osadzona w danym utworze.
NG: No właśnie, dla mnie to bardzo ważne, grać razem z piosenką. To najważniejsza rzecz. Czasami słucham perkusistów, którzy grają w piosenkach coś na kształt solówek perkusyjnych, wypełniają je przejściami czy różnymi innymi figurami. GRAJ Z PIOSENKĄ! Tutaj kłania się kolejna ważna kwestia: groove. To niezwykle istotna kwestia, bo bębny w kawałku to podłoże. Jeśli bębny zabrzmią kiepsko, to nic już nie uratuje kawałka. Te podwaliny pod kawałek muszą opierać się bębnach i basie i mieć swój groove. Zobacz, w studiu zawsze gram do metronomu. Zawsze. Chcę mieć tempo i groove pod kontrolą. To czego nauczyłem się jeszcze przed Saxon, w zespole Toyah, to to że musisz grać do “klika” jeśli pewne sekwencje w utworze się powtarzają. Nie ma nic gorszego niż bębny które są poza tempem w kawałku, w którym dane struktury powracają. Tego właśnie się nauczyłem. Więc kiedy przychodzi do pracy w studiu, do nagrań, wiem że warto popracować nad groove, zastanowić się czy wszystkiego nieco nie przyspieszyć albo nie zwolnić, jak to zagrać, żeby było idealnie. Wszystko to składa się na finalną jakość.
RL: Nigel, “Hell,Fire & Damnation” jest dostępne od kilku tygodni, pojawiają się już pierwsze recenzje i opinie od fanów. Wydaje się, że feedback póki co jest dość pozytywny?
NG: O tak, to znaczy wiesz, wiadomo że nie czytałem każdej pojedynczej recenzji czy fanowskiej opinii, ale tak, te które do nas docierają, są zdecydowanie pozytywne. Płyta świetnie sobie radzi na wszelakich listach i zestawieniach, więc jesteśmy z tego powodu mega zadowoleni.
RL: Jakiś czas temu byłem świadkiem dość ciekawej dyskusji, której podłożem była teza czy ktokolwiek obecnie potrzebuje nowego albumu Saxon, skoro zespół wydał całą masę płyt a wielu ortodoksom wystarczają klasyki pokroju “Wheels of Steel” czy “Denim & Leather”. Powiedz mi, czy fakt że Saxon wydaje nowe albumy dość regularnie, wynika z Waszej wewnętrznej potrzeby czy bardziej z chęci “dopieszczenia” fanów?
NG: Wiesz, to dość zabawne, że wciąż jest wielu fanów którym wystarczy słuchanie tych klasycznych albumów Saxon. Wszystko co mam im do powiedzenia to: POSŁUCHAJCIE NASZYCH NOWYCH PŁYT, POWINNO WAM SIĘ SPODOBAĆ! (śmiech) Posłuchajcie nowych płyt, wpadnijcie na koncerty, możliwe że będziecie zaskoczeni. Nie no, dla nas to wciąż duża frajda, uwielbiamy pisać nowe kawałki, komponować, grać i tak dalej. Wiesz kiedy gramy tournee, wiele zależy od tego w jakim kraju gramy. Czasem setlista musi się zmienić, bo są kawałki które popularne są w danych krajach, a w innych już nie aż tak bardzo, więc generalnie dość często zmieniamy pewne kluczowe sekcje w setliście. Ale oczywistą rzeczą jest to, że kiedy jedziemy w nową trasę, robimy to po to żeby promować nowy album. W zasadzie to dlatego zespoły jeżdżą w trasy, żeby promować swoje najnowsze rzeczy. Z drugiej strony, jeśli koncentrujesz się – dla przykładu – tylko na swoich pierwszych czterech płytach, stajesz się niemalże tribute bandem. No ale my akurat uwielbiamy komponować i tworzyć nowe rzeczy, więc póki będą ludzie którzy chcą tego słuchać, będziemy wciąż to robić.
RL: Tak swoją drogą, wybacz jeśli będę zbyt bezpośredni, wydaje mi się że na “Hell, Fire & Damnation” świetną robotę zrobił dla Was “nowy” gitarzysta, znany z Diamond Head, Brian Tatler. Nawet jeśli jest to już swego rodzaju weteran heavy metalowej gitary, wniósł w Waszą muzykę sporo świeżości.
NG: No tak, wiesz ja ogólnie uważam że każda nowa postać w zespole to swego rodzaju świeża krew, to w zasadzie naturalne. Jeśli chodzi o ten album, to lwią część roboty wykonał Doug (Scarratt, drugi gitarzysta grupy – przyp. aut.), odwalił fenomenalną pracę, bo kiedy opuścił nas Paul Quinn, Doug musiał jakoś tę lukę wypełnić. Więc spisał się naprawdę na medal. A Brian, cóż, dopasował się wręcz idealnie. Taki duet gitarzystów gra ze sobą wspaniale, wykonują swoją pracę wzorowo.
RL: Wiesz Nigel, kiedy zaanonsowaliście że to Brian zajmie miejsce Paula, miałem mieszane uczucia. Przecież to gość z Diamond Head, wyglądało to jak jakiś NWOBHM tribute. Ale po wysłuchaniu “Hell, Fire & Damnation”, zrozumiałem, na czym ten trik polegał.
NG: No tak, może się powtórzę, ale Brian dopasował się perfekcyjnie. Wydaje mi się, że to było jakoś rok-dwa lata temu. Graliśmy sporo koncertów gdzie Brian nas wspierał, więc znaliśmy gościa dość dobrze. Wydaje mi się że to był sezon festiwalowy i Paul złapał covid albo jakąś grypę – coś w tym stylu. Mieliśmy przed sobą kilka koncertów na festiwalach i nie byliśmy pewni czy Paul dojdzie do siebie po chorobie. Poprosiliśmy więc Briana, żeby nauczył się setlisty, w razie gdyby Paul nie był w stanie zagrać. Brian odrobił lekcję, ale Paul na tyle się wykurował, że jednak zagrał te koncerty. Ale w razie czego, Brian był gotowy. Tak swoją drogą, zależało nam żeby nowy gitarzysta był anglikiem, no i rzecz jasna zależało nam żeby był to ktoś z naszej epoki, ktoś kto grał taką muzę. Więc jego wybór był oczywisty, to nie mógł być ktoś w stylu 20-letniego wymiatacza, być może grałby dobrze, ale finalnie wybór byłby zły. Nie szukaliśmy kogoś kto zagra dwieście nut na sekundę, kogoś kto powie: patrzcie na mnie jak wymiatam! To nie nasz styl Więc Brian to był nasz pierwszy wybór! Nie potrzebujemy nikogo innego.
RL: Wszystko jasne! Jakiś czas temu czytałem wywiad z Biffem Byfordem, w którym dziennikarz poprosił go o wytypowanie trzech najważniejszych albumów Saxon, takich, których poleciłby komuś kto dopiero zaznajamia się z Waszą muzyką. Biff wskazał “Denim & Leather”, “Metalhead” i najnowszy album. A jak wyglądałyby Twoje typy?
NG: Ho, ho, człowieku! (śmiech). Najnowszy album – tak, na pewno. Wydaje mi się że… “Sacrifice”. I na koniec bardzo szczególny album dla mnie, co prawda nie pierwszy na którym zagrałem, bo pierwszym albumem była koncertówka, ale pierwszy który nagrałem w studiu, czyli “Power and the Glory”. Więc te trzy, jak dla mnie.
RL: Widzisz, to ciekawa odpowiedź. Odnosząc się do tego co powiedział Biff i tego, co powiedziałeś teraz Ty, wydaje się że “Hell, Fire & Damnation” to album, który łączy w sobie cechy klasycznego Saxon z lat 80-tych z tym ciężarem i mrokiem, który charakteryzował płyty z późniejszego okresu. Co Ty na to?
NG: Tak, myślę że masz rację. Już poprzedni album, “Carpe Diem” miał to o czym mówisz. Na najnowszym albumie wydaje mi się że jest więcej kawałków utrzymanych w średnim tempie, kilka albumów w przeszłości miało zbyt wiele numerów “pędzących”, że tak to ujmę. Pamiętam że byli tacy co oskarżali nas o to, że za bardzo zbaczamy w kierunku “euro metalu” – chciałbym ich spotkać! (śmiech). Ale ten album ma w sobie więcej średnich temp, więcej tego groove. Tak po prostu wyszło, wiesz, to też jest kwestia tego, że podsyłamy Biffowi swoje beaty i riffy, które sprawiają że ten myśli nad ogólnym kształtem kompozycji i jej tematem. Czasem jest też tak że Biff ma już gotowy tekst a ktoś mówi: hej, mam do tego coś co pasuje! Na tej płycie autentycznie jest więcej średnich temp, rzadziej korzystam z dwóch centralek, mamy więcej, że tak to ujmę, angielskiej ekspresji. Dopiero ostatni numer to herbata! (śmiech) Wiesz, to też nie jest tak że nie lubimy grać szybko, bo lubimy!
RL: Słuchaj, Saxon to zawsze był zespół który bardzo dbał o liryczną sferę swoich utworów. Wykopaliście na “Hell, Fire & Damnation” masę świetnych wątków z historii ludzkości. Ciekaw jestem który jest Twoim ulubionym?
NG: No cóż, ogólnie moim ulubionym kawałkiem z nowej płyty jest “Madame Guilotine”. Już w jednym wywiadzie to powiedziałem, ale uważam że to jeden z najlepszych tekstów jakie kiedykolwiek napisał Biff. Uwielbiam w nim to, że to nie jest opowieść o czymś, nie jest napisany z perspektywy zewnętrznej. To on jest Panią Gilotyną. To Pani Gilotyna śpiewa do Ciebie: witaj, chodź, utnę Ci głowę (śmiech). Uwielbiam to. No i groove.w tym kawałku jest świetny. Wydaje mi się że ten numer świetnie sprawdzi się na żywo. No i Andy Sneap wykonał tu kapitalną robotę, dodając tuż przed wejściem wokali dźwięk spadającego ostrza. Tak! Brzmi wspaniale. Znalazł gdzieś sampel z tym dźwiękiem.
RL: O tak, to świetny moment tego kawałka. Wydaje mi się, że bez tego fragmentu, ten numer wiele by stracił.
NG: Dokładnie, bez tego dźwięku, w zasadzie nie wiadomo dokąd ten początkowy riff miałby zmierzać. Od razu mielibyśmy startować z rytmem? A może jakieś szybsze tempo? Ten dźwięk wyjaśnia wszystko. To mój ulubiony numer na płycie.
RL: W innym numerze wracacie do wątku małego, amerykańskiego miasteczka Roswell, w którym w 1947 roku rozbił się rzekomo statek obcych. To jak, było coś w tym Roswell czy jednak nie?
NG: Pffff… Myślisz że kiedykolwiek poznamy prawdę? Wiele rzeczy wychodzi obecnie na jaw, te wszystkie wideo z nowoczesnymi myśliwcami amerykańskiej armii, z potężnymi statkami wojennymi, ale i z tymi dziwnymi, migającymi światłami o niezidentyfikowanym pochodzeniu. Kto wie? Oczywiście, coś tam się wtedy wydarzyło. A Strefa 51 i te wszystkie doniesienia o przetrzymywanych tam kosmitach i wielkich statkach obcych? Kto wie czego dowiemy się za chwilę? To jasne że coś się tam zadziało. Wiesz, mieszkam teraz w Texasie. I właśnie tutaj, a przynajmniej tak mi się wydaje że to było w Texasie, także miało miejsce bardzo dziwne wydarzenie związane z zalewem dziwnych, ruszających się świateł. Nie mogę sobie przypomnieć nazwy miejsca, ale jestem bardzo zdeterminowany żeby tam się wybrać, bo ludzie wciąż mówią że te światła tam się pojawiają. Kto wie? Wiesz, wydaje mi się że to niemożliwe żebyśmy byli jedynymi żywymi istotami w tym ogromnym wszechświecie.
RL: Dzięki Nigel za tą wypowiedź, faktycznie, ciekawe czego jeszcze się dowiemy w niedalekiej przyszłości. Tak swoją drogą, żyjemy w dość ciekawych czasach, także dla muzycznego biznesu. Z jednej strony, rządzi streaming, który dość mocno zmienił kwestie dostępu do muzyki. Z drugiej mamy do czynienia z renesansem płyty winylowej, po latach uśpienia, nowe albumy znów wydawane są na tym szlachetnym nośniku. Jak w tym wszystkim się odnajdujesz? Streaming to zło konieczne czy jednak nieuchronny znak czasów?
NG: Nie no, uważam że streaming to super rzecz, w końcu sprawia że ludzie słuchają nowych rzeczy! Jedyną rzeczą która jest słaba w tym przypadku jest fakt, że ze streamingu nie ma zbyt wielkich przychodów jeśli chodzi o zespoły czy wytwórnie. To ponoć ma się zmienić, co byłoby w porządku, bo w końcu muzycy muszą za coś żyć, a muzyka to jest właśnie to z czego się zazwyczaj utrzymujemy. Natomiast jeśli chodzi o winyl, to cóż, super że coraz więcej ludzi wkręca się w ten temat. Może za chwilę wrócą kasety? Kto wie? Jest wiele osób które słuchają muzyki, co jest wspaniałe. Prywatnie, jestem raczej zwolennikiem płyt CD. Często słucham muzyki kiedy jeżdżę samochodem, kupuję płyty żeby potem posłuchać ich w czasie podróży. Raczej nie słucham płyt na takiej zasadzie że włączam ją, siadam i robię tylko to. Zwykle jest tak, że słucham muzyki kiedy robię coś innego. Nic bardzo specyficznego, codzienne czynności jak spożywanie posiłków i tak dalej. Właśnie wtedy słucham najwięcej. Kiedyś faktycznie słuchałem winyli, wtedy kiedy były w zasadzie jedynym nośnikiem. Pamiętam jak jako młody chłopak kupiłem nową płytę Yes, włączyłem gramofon, usiadłem na kanapie, słuchałem, czytałem wnętrze koperty, ogladałem okładkę. Ale obecnie raczej tak nie robię, zresztą winyl bywa wymagający, wiesz, trzeba wstać, zmienić stronę (śmiech). Z CD jest łatwiej, chcesz włączyć kawałek numer 8, ok, klik i włączasz. Wiesz, tak w sumie to uważam że jakikolwiek nośnik który umożliwia ludziom słuchanie muzyki jest super. Ale ludzie którzy korzystają tylko ze streamingu muszą zrozumieć, że nie jest on zbyt fair w stosunku do artystów. To nasza praca, to nasz sposób na życie. Wiele lat temu była słynna afera związana z serwisem Napster. Lars (Ulrich, perkusista i lider grupy Metallica – przyp. aut.) wytoczył im wojnę, ale wielu ludzi wtedy mówiło: hej, dlaczego zabraniasz nam słuchać Twojej muzyki? No ale to przecież była jego praca. Więc musiał zareagować. Nie wiem czy dobrze to pamiętam, ale Lars powiedział coś w stylu: ok, chcesz ściągać moją muzę za darmo, więc ja chcę żebyś naprawił mi za darmo samochód. Wtedy ten ktoś odpowiedział: nie mogę, ja z tego żyję. A Lars na to: ale ściągasz moją muzę, z której ja żyję! I zgadzam się z nim, przykro mi, ale facet miał rację. Tak jak powiedziałem, to że muza jest ogólnodostępna w różnych formach to super, to ułatwia wiele rzeczy, zwłaszcza że winyle czy CD potrafią zajmować mnóstwo miejsca w domu (śmiech).
RL: (w tym momencie pokazuję Nigelowi swoją ścianę wypełnioną płytami CD) Tak, wiem coś o tym (śmiech)
NG: O cholera, człowieku!!!! (śmiech)
RL: Nigel, dzwonię do Ciebie z Lublina. Jest to miejsce dość istotne w historii Saxon, bo to właśnie w tym mieście po raz pierwszy zagraliście za Żelazną Kurtyną – to był dokładnie 11 kwietnia 1986 roku.
NG: Wow, naprawdę? Niesamowite!
RL: Pamiętasz coś z tego czasu?
NG: Tak jasne. Pamiętam że na tych koncertach było mnóstwo żołnierzy, naprawdę masa! Było ich wielu wśród publiczności, ale bawili się razem z nimi, pamiętam że wiwatowali na naszą cześć rzucając swoje czapki w powietrze. To było niesamowite. Pamiętam też, że później graliśmy na Węgrzech, tak mi się wydaje że to były Węgry. No tak czy inaczej, kiedy nasi techniczni rozstawiali sprzęt, my poszliśmy na pobliskie korty tenisowe trochę pograć. Znajdowaliśmy się wtedy blisko granicy ze Związkiem Radzieckim i mniej więcej w tym momencie dowiedzieliśmy się, że nieopodal, w Czarnobylu miał miejsce wybuch reaktora jądrowego! A my byliśmy tam sami, bardzo blisko tego wszystkiego. Mieszkałem wtedy w Brighton w UK i wydawało mi się, że pierwsze co muszę zrobić to tam polecieć, udać się do szpitala i znaleźć gościa który się mną zajmie.
RL: Niesamowita historia! Faktycznie, daty złożyły się dość niefortunnie. Wracając do Waszej pierwszej wizyty w Polsce, doniesienia z tamtych czasów mówią, że sale były przepełnione i wielu fanów czekało na zewnątrz. Czy mieliście wtedy problem z fanami? Wystawali oni pod hotelami czekając na autografy i spotkania?
NG: O tak, tak było. W sumie to cały czas tak jest (śmiech). To szaleństwo. Ostatnio graliśmy w Warszawie i kiedy tylko wysiedliśmy z tourbusa, rzuciła się na nas chmara fanów. Przez jakieś 45 minut rozdawaliśmy autografy i pozowaliśmy do zdjęć, zanim udało nam się w końcu wejść do środka klubu (śmiech). Ale to oczywiście fantastyczne, wspaniałe. Uwielbiamy to, nigdy nie mieliśmy z tym problemu. Zawsze powtarzam to innym w kapeli: musimy doceniać fanów, bo to fani sprawili, że jesteśmy tu gdzie jesteśmy. Taka jest prawda, bez fanów bylibyśmy niczym. Więc jeśli widzimy jakichś ludzi na zewnątrz którzy czekają na autograf, to możesz być pewien, że wyjdziemy i podpiszemy wszystko co nam przynieśli. Nie ma problemu. Kropka. Taaaak, Warszawa rok temu była szalona. Nawet ludzie którzy podchodzili do nas raz, za chwilę przybiegali i przynosili jeszcze więcej rzeczy do podpisu! (śmiech)
RL: To dlatego że nagraliście tyle płyt! Pamiętaj, 27 studyjnych albumów!
NG: Wiem! Gość najpierw przyniósł winyla, a za chwilę przyszedł z całą masą płyt CD! Myślałem że odpadną mi ręce (śmiech).
RL: Cóż, szykuj więc dłonie na Kraków! Gracie u nas 30 marca razem z Judas Priest i Uriah Heep.
NG: Wybierasz się tam? Może napijemy się razem piwa? (śmiech)
RL: Nigel, z wielką przyjemnością!
NG: Ok, no to jesteśmy umówieni!
RL: Super (śmiech) Nigel, to wszystko z mojej strony, Dziękuje Ci pięknie za dzisiejszą rozmowę.
NG: Dzięki, to była przyjemność. Och, zanim się rozłączymy, chciałem jeszcze pozdrowić dwa wspaniałe Polskie zespoły: Riverside i Tides From Nebula! Uwielbiam obie te kapele! Mam ich wszystkie albumy i naprawdę uwielbiam ich muzykę. Michał i Piotrek z Riverside to moi kumple, często piszemy do siebie.
RL: Naprawdę? Pozdrów ich zatem ode mnie!
NG: Ok, tak zrobię! (śmiech). Widzimy się w Krakowie, trzymaj się!
Rozmawiał: Marcin Puszka
Specjalne podziękowania dla Marcina z Open Eye Promotions za zorganizowanie wywiadu.
Fot. autor / oficjalny Facebook zespołu Saxon