Dziś (17.10) mija pół wieku od słynnego meczu eliminacji piłkarskich mistrzostw świata na Wembley, kiedy 17 października 1973 roku reprezentacja Polski zremisowała z Anglią 1:1. Dzięki temu to biało-czerwoni awansowali na mundial, na którym walczyli trzecie miejsce.
O wyniku, który uznano za sensację, pisano wówczas „zwycięski remis”. Był to dzień klęski angielskiego futbolu. Następnego dnia londyńskie gazety ukazały się z żałobnymi obwódkami i tytułami w formie nekrologów, np. „Koniec świata” czy „Żegnaj, chwało”. Zdjęcie polskiego bramkarza, Jana Tomaszewskiego, opatrzono podpisem: „Człowiek, który zatrzymał Anglię”.
„Gdy grano hymny państwowe, modliłem się przed meczem, by nie było pogromu. Oni byli wtedy jednym z najlepszych zespołów świata. Trzy tygodnie wcześniej rozbili Austriaków 7:0, a my byliśmy drużyną tej samej klasy, co pokonani. Nie było więc kwestii, kto wygra, tylko ile bramek strzelą nam rywale. Można powiedzieć, że pojechaliśmy tam w roli brzydkiego kaczątka, a wróciliśmy jako piękny łabędź” – wspominał w rozmowie z PAP Tomaszewski.
Były bramkarz przyznał, że trudno było opanować stres towarzyszący temu spotkaniu.
„Byłem tak zdenerwowany, że w drugiej minucie meczu podczas wyprowadzania piłki nie zauważyłem znajdującego się tuż przede mną mierzącego dwa metry zawodnika rywali. Wypuściłem piłkę, a on chciał skorzystać z tego prezentu. Interwencję w tamtej sytuacji okupiłem kontuzją. Trafnie skomentował to później Adam Musiał, który stwierdził, że dobrze się stało, iż zostałem wówczas kopnięty, bo przynajmniej się obudziłem” – opowiadał.
W grupie eliminacyjnej MŚ 1974 Polska wyprzedziła Anglię i Walię. Podwaliną tego sukcesu było zwycięstwo nad Anglią 2:0, 6 czerwca 1973 r. w Chorzowie. Jest to jak do tej pory jedyna wygrana biało-czerwonych nad ekipą „Trzech Lwów”. Po tym potknięciu Anglicy zapowiedzieli na jesień srogi rewanż u siebie, na Wembley.
Przed meczem rozpętano w mediach „wojnę psychologiczną” przeciwko polskim piłkarzom. W prasie brytyjskiej pisano o nich z lekceważeniem. Nazywano ich „animals” (zwierzęta), po twardym, pełnym nieczystych zagrań spotkaniu z Walijczykami. Jeden z angielskich trenerów ligowych – Brian Clough – nazwał Tomaszewskiego „pajacem”.
Pierwszą bramkę zdobyli jednak biało-czerwoni. W 57. minucie Jan Domarski oddał płaski, silny strzał, przepuszczony pod brzuchem przez Petera Shiltona. Na trybunach natychmiast ucichł okrzyk „England!, England!”. Zszokowani Anglicy, spodziewający się miażdżącego zwycięstwa swoich graczy, stracili rezon.
Nie było mocnych na dobrze broniącego Tomaszewskiego, dopóki rzutu karnego nie wykorzystał w 63. minucie Allan Clarke. Tego dnia na Wembley więcej goli już nie padło.
Polacy awansowali do turnieju finałowego mistrzostw świata po 36 latach (poprzednio w 1938 r.). Trener Górski nie słyszał końcowego gwizdka belgijskiego sędziego Vitala Loraux. Na pięć minut przed końcem meczu nie wytrzymał napięcia, opuścił ławkę rezerwowych i poszedł do szatni.
Oto jak wspominał te chwile w swej książce „Z ławki trenera”: „To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Nie bardzo pamiętam, co mówiłem piłkarzom, a także, jakich odpowiedzi udzielałem dziennikarzom. Uspokoiłem się dopiero po dobrych 30 minutach, kiedy ponownie wyszliśmy, całą gromadą, na tak dla nas szczęśliwą murawę, aby odpowiadać na pytania, które zadawał nam redaktor Jan Ciszewski”.
PAP / opr. PrzeG
Fot. NAC