Działające restaurację, kawiarnie oraz sklepy. Ukraińcy pokazują, jak można żyć i tworzyć podczas trwającej wojny. Reporterka Polskiego Radia Lublin porozmawiała z właścicielami firmy Lviv Croissants. Przedsiębiorstwo zatrudnia ponad 1000 osób w całym kraju.
– Pierwszy lokal otworzyliśmy 25 lutego – wspomina współwłaściciel firmy Andrij Hałycki. – Wtedy nikt nie wiedział, co robić. We Lwowie powstały punkty kontrolne, tzw. blokposty. Nie było wtedy jeszcze logistyki dostaw ciepłych posiłków czy gorących napojów dla ludzi, którzy byli na tych blokpostach. Tym zajęli się przedsiębiorcy ze Lwowa. Nie tylko nasz lokal, ale też inne.
CZYTAJ: „Niektórzy nie mają gdzie wracać”. Modułowe miasteczka dla uciekających przed wojną [ZDJĘCIA]
– Pierwszy lokal otworzyliśmy na dworcu. We Lwowie dworzec miał największe obciążenie ze wszystkich w Ukrainie. Wszystko przez to, że niedaleko mamy kilka przejść granicznych – mówi współwłaściciel firmy, Jurij Zagrodzki. – Dworzec przez praktycznie całą dobę był miejscem, gdzie głównie kobiety i dzieci czekały na dalszą podróż. One nie miały miejsca do odpoczynku czy chociażby wypicia herbaty. Inne lokale po prostu się nie otworzyły. Wszystko było zamknięte. 25 lutego zdecydowaliśmy, że niezależnie czy ludzie będą mieli pieniądze czy nie – zapewnimy im miejsce, gdzie mogliby po prostu posiedzieć i się zagrzać. To było nasze pierwsze, priorytetowe zadanie. Później otwieraliśmy inne lokale, ale mieliśmy problem z pracownikami. Wszyscy wyjechali, szukając schronienia – w pierwszych dniach wojny chcieli przede wszystkim spotkać się i zostać z rodzicami. We Lwowie mieliśmy wtedy 23 działające placówki. W drugim dniu wojny znaleźliśmy tylko pięć osób, które zgodziły się pracować. Klienci byli cały czas. Wtedy nikt nie wiedział, co będzie dalej. Było strasznie, było słuchać strzały, nie wiadomo było co się dzieje, ale zachęcaliśmy pracowników, by pracować i działać. Ta strategia zadziałała, ponieważ w tym roku otworzyliśmy 12 nowych lokali.
Na początku wszystkim się wydawało, że podczas wojny wszystko musi być zamknięte i że tak będzie, ale jednak jest inaczej.
– Bliżej linii frontu życie wygląda inaczej, ale dzięki naszym zbrojnym siłom jest możliwość pracować, a także zapewniać ludziom pracę i utrzymać ich w taki sposób w kraju – mówi Andrij Hałycki. – Uważam, że to jest bardzo ważne. Otwarcie nowych lokali świadczy o tym, że ludzie mają odwagę inwestować podczas wojny w swój kraj, w swoją ziemię.
Kim są przedsiębiorcy, którzy zdecydowali się otworzyć nowe lokale?
– Partnerów mamy różnych – podkreśla Andrij Hałycki. – Na przykład są ludzie z Doniecka i Ługańska, którzy w 2014 roku przeprowadzili się do Kijowa i otworzyli z nami lokale. Oni twardo powiedzieli, że już jeden raz się przeprowadzali i drugi raz tego nie zrobią.
Prowadzenie biznesu podczas wojny wiąże się głównie z ryzykiem. Niebezpieczeństwo poniesienia dużych strat jest bardzo wysokie.
– Ryzyko jest – potwierdza Jurij Zagrodzki. – Może być tak, że rakieta spadnie na przedsiębiorstwo, które tworzy dla nas opakowania albo na firmę, które dostarcza nam produkty mięsne. Wtedy będziemy mieć poważne problemy. Przecież nas trwa wojna – to największe ryzyko jakie może być. Ale nie możemy założyć rąk i płakać. To nie nasza droga do działania.
CZYTAJ: Światło z Lublina w drodze do Lwowa. Transport ze świecami i powerbankami trafi do potrzebujących
Jak wyglądała sytuacja w obwodzie kijowskim?
– W Kijowie bardzo powoli rosła sprzedaż – mówi Andrij Hałycki. – Jeszcze w lipcu w centrum Kijowa było bardzo mało klientów, ludzie częściej odwiedzali lokale na osiedlach. Można wnioskować, że mieszkańcy nie chcieli wychodzić daleko od domu. Ta tendencja utrzymuje się do dziś.
Dużo jest stereotypów prowadzenia biznesu, szczególnie w Ukrainie. Najczęściej kojarzył się z oligarchami, jednak wiemy, że jest to system naczyń połączonych. Jaka jest więc rola przedsiębiorców podczas trwającej wojny?
– Żołnierz boi się dwóch rzeczy: ciężkiej rany i głodu – mówi Jurij Zagrodzki. – Część pieniędzy, które trafiają do nas z zachodu przeznaczana jest na obronność. Ludzie, którzy pracują w miastach, w których jest w miarę spokojnie, pełnią bardzo ważną rolę. Żołnierze bez nas nie będą mogli walczyć, tak jak my nie przetrwamy bez nich.
Co się stało z placówkami, które działały na terenie aktualnie okupowanym przez Rosję?
– W Mariupolu mieliśmy trzy lokale i są zniszczone całkowicie – mówi Jurij Zagrodzki. – W obwodzie chersońskim mieliśmy dwie placówki. One jeszcze nie działają. Czekamy na oficjalną informacje, kiedy będziemy mogli tam wrócić. Na tereny, które przez dłuższy okres były w okupacji, trudno jest wrócić. Ulice są tam zaminowane, wszędzie są odłamki po pociskach. Z pewności minie kilka miesięcy, zanim będziemy mogli tam wrócić.
Aktualnie sieć posiada około 135 obiektów na terenie całej Ukrainy. 4 lokale zostały zniszczone przez działania wojenne, jeden znajduje się cały czas w okupacji.
CZYTAJ: Ukraina: trzy ofiary śmiertelne rosyjskich ostrzałów w obwodach mikołajowskim i sumskim
InYa/ opr. DySzcz
Fot. Inna Yasnitska