Tomasz Lew Leśniak i Wojtek Wawszczyk solidnym najazdem kamery wrzucają nas w sam środek postapokaliptycznej grzybni. Tak rozpoczyna się komiks, który niekoniecznie spodoba się fanom weekendowych wypadów do lasu, za to może sprawić sporo radości wielbicielom mrocznych wizji przyszłości, w których człowiek jest tylko małym robaczkiem walczącym o przetrwanie. Jego tytuł to Fungae (wyd. kultura gniewu).
Rzecz traktuje o rodzinie, która w świecie opanowanym przez grzyby zmierza w stronę celu. Czytelnicy mają możliwość towarzyszenia im w tej wędrówce; mogą też wyrabiać sobie zdanie na temat tego, czy ostateczna destynacja nie jest przypadkiem jedynie halucynacją kogoś, kto gorliwie wierzy w ocalenie świata, który już przepadł. Można by powiedzieć, że fabuła Fungae jest dość prosta, ale chyba lepiej tak nie mówić. Bo jest to prostota pozorna. Niby bohaterowie idą przed siebie prostą drogą, ale w trakcie tego wojażu spotykają ich różne perypetie, wykuwają się charaktery, a szał w oczach płonie coraz mocniej. Nie zmienia to jednak faktu, że autorzy postanowili ograniczyć tę fabułę do minimum – podczas wędrówki rodzina tylko raz spotyka innych ludzi, taką rodzinkę Griswaldów, czasami też natyka się na wielkie muchy, grzyby i skromną galerię stworków.
Scenarzysta Wojtek Wawszczyk, autor bardzo dobrego komiksu Pan Żarówka, pierwotnie rozplanował sobie Fungae na kilkadziesiąt stron, zaś Tomasz Leśniak postanowił zrobić z tego ponad 500, czym prawdopodobnie znacznie pobił rekord Wojtka Stefańca, który też lubuje się w napęcznianiu scenariuszy.
I po co mu to było?
Tomasz Leśniak to rysownik, który jest mocno kojarzony z postaciami Jeża Jerzego oraz Tymka i Mistrza. Dzięki tym dwóm seriom na zawsze zapisał się w kanonie polskiego komiksu. Ale Leśniak to także autor zina Mięso, wydawanego w latach 90. XX wieku oraz rysownik fenomenalnych komiksów publikowanych chociażby w magazynie komiksów AQQ. Można powiedzieć, że rysował od małego, kształtował swoją kreskę zahaczając o różne klimaty, aż wreszcie na dłuższy czas zatrzymał się przy rzeczach, które przyniosły mu największy splendor. Choć „zatrzymał się” to złe słowo, bo tak naprawdę wciąż się rozwijał, jednocześnie poświęcając się animacji. No i Fungae to pierwszy od super dawna album z Leśniakiem nie-jeżowym i nie-tymkowym, w którym rysownik szaleje, czerpiąc radość z każdego obrazka i dając tę radość odbiorcy.
Na animacji się nie znam, ale pewnie wielu mogłoby powiedzieć, że nabyte w tej dziedzinie doświadczenie Leśniak wykorzystał znakomicie i niezwykle precyzyjnie. Ten komiks to obraz, to wymierzające czas rozkładówki, to wielostronicowe zbliżenia na detale, to uchwycone w kadrach subtelne gesty i jasność śmiało wyłaniająca się z mroku. W tym niezwykle odważnym dziele wiele jest scen, po obejrzeniu których oczy miałem szeroko otwarte, z niedowierzaniem cofałem się o kilka plansz, przechodziłem przez nie raz jeszcze, po czym znowu z niedowierzaniem oczy otwierałem. Scena przy ognisku to coś pięknego, podobnie zresztą jak wiele innych sekwencji. No i ta okładka – fluorescencyjny napis, który za chwilę zostanie zgaszony wyłaniającą się z grzybnej gęstwiny łapą. Wszystko tu jest tak celnie przemyślane, że nawet rozkładówki zalane jedynie czernią robią wrażenie i są na swoim miejscu.
Sam sobie teraz odpowiem na pytanie po co Leśniakowi było to rozbuchanie plansz z kilkudziesięciu do kilkuset – ano po to, żebyśmy mieli zaszczyt to wszystko ujrzeć. Bo wszystko ma tu sens, każda kreska postawiona jest tam, gdzie trzeba, a w gęstwinie tych kresek kryje się piękno. Na kilkudziesięciu stronach dostalibyśmy komiks, jakich wiele, a na kilkuset – dzieło, które zostanie w pamięci.
Po lekturze Fungae jest do czego wracać. I to mi się podoba.
Fot. PrzeG