Opublikowany w 1983 roku Ronin (wyd. Egmont), jedno z najważniejszych osiągnięć Franka Millera, doczekał się wznowienia, na jakie dziś pewnie każdy by czekał – czyli z kontekstem podanym jak na tacy. Zostaje on zarysowany we wstępie autorstwa Janette Kahn, redaktorki DC, która przeżyła niejeden historyczny przełom w dziejach komiksu. Doświadczona edytorka w swoim tekście skupia się na kilku zagadnieniach, w tym na historii praw autorskich w komiksie amerykańskim, na zachłyśnięciu się Amerykanów rynkiem frankofońskim, na równouprawnieniu kobiet oraz na wszystkim tym, co poprzedziło wydanie Ronina, włącznie z krótkim lecz treściwym opisem dorobku Millera. Tak powinny wyglądać wstępy do ważnych albumów – bez ckliwego kadzenia i anegdotycznych przemyśleń, za to z samymi konkretami, bez których współczesny czytelnik miałby pewnie kłopot z odpowiednią interpretacją pewnych scen.
CZYTAJ: Trzy akordy, darcie Milligana i McCarthy’ego
Ronin to prosta historia opisana w skomplikowany sposób, rozpoczynająca się w feudalnej Japonii a kontynuowana w odległej przyszłości. W centrum postawiony jest tu samurajski kodeks, wyryty w sercu głównego bohatera, który chcąc pomścić śmierć swojego pana z rąk demona z każdą stroną udowadnia, że honor nie umiera nigdy. Ronin i demon zostają przywróceni do życia w stechnicyzowanej przyszłości, w której świat został skazany na powolną śmierć, panuje rozkład i zniszczenie, a korporacja, zapewniając, że chęci ma dobre, decyduje się na wprowadzenie sztucznej inteligencji. Wiadomo jednak, co jest wybrukowane dobrymi chęciami…
Ronin to komiks garściami czerpiący z dorobku komiksu frankofońskiego, ale też stylistycznie różnorodny – jest tu wszystko to, co charakterystyczne dla twórczości Franka Millera, pokazane na różnych etapach. Z pewnymi zabiegami w tym 1983 roku Miller się żegna, z innymi dopiero się zapoznaje; niektóre z nich wybuchną z pełną siłą za kilka lat, inne dostrzeżemy w jego późniejszych pracach, a jeszcze inne – jak na przykład próbę zsyntetyzowania swojego rysunku – zobaczymy dopiero w czasach nam współczesnych, kiedy Miller jest odsądzany od czci i wiary przez czytelników za to, że rysuje „brzydko”, choć tak naprawdę po prostu dostosowuje swoją stylówkę do czasu i przestrzeni – i robi to w sposób uzasadniony oraz z perspektywy twórcy niezwykle doświadczonego.
CZYTAJ: Pogodził się z własnym losem? Ostatnie myśli Blakiego
W Roninie Miller sprawnie odczytuje przyszłość, w której nic nie będzie czarno-białe, łysi będą punkami, punki faszystami, a hipisi bełkoczącymi cwaniakami. W tym brudnym i skorumpowanym świecie amerykański artysta przeznacza dosłownie kilka stron na intensywne love story, narysowane tak wspaniale jak pozostałe różnorodne segmenty tego komiksu.
Ronin to wyzwanie. Nie jest to komiks prosty w obsłudze, ale też nie taki miał być. Dzieło Franka Millera spotkało się ze słusznym podziwem w swoich czasach i przetrwało do dzisiaj bez absolutnie żadnej rysy, wpisując się w panteon komiksu światowego.
DySzcz
Fot. materiał wydawcy