Kiedy Jeff Lemire tworzy autorski komiks, to wiadomo, że będzie to obyczajówka skupiająca się na relacjach międzyludzkich, głównie w rodzinie. Mam taką teorię, że Lemire odpoczywa tymi opowieściami od prac robionych na zamówienie komiksowych korporacji, które zwykle zawierają dość duży ładunek superbohaterski. Od zawsze też uważam, że kanadyjski artysta w tych swoich obyczajowych wynurzeniach opowiada właściwie tę samą historię, ale na przeróżne sposoby. Mazebook. Księga labiryntów (wyd. Egmont) to troszkę drwina z tego, co ja uważam, ponieważ Lemire wątek obyczajowy sprytnie połączył tu z nadprzyrodzonym.
CZYTAJ: Siła czerni i bieli. Intensywna podróż przez tetralogię Bardo
Autor mierzy się tu ze stanem żałoby po stracie bliskiej osoby, z niemożnością powrotu do normalnego życia i z usilnym poszukiwaniem zakończenia. Psychologiczny reset, jakiego oczekuje bohater tej historii – ojciec, który stracił córkę – dzieje się tu w ramach metafory prującego się swetra, którego nici rozpościerają się po labiryncie w jego głowie. Jednocześnie dostajemy tu bardzo mocne wejście w tkankę miejską – Toronto w rysunkach Lemire’a jest żywe, piękne i początkowo stanowi bardzo istotny element labiryntowej układanki. I choć są w tym albumie elementy, które kompletnie do mnie nie trafiły – takie jak toporne nawiązanie do mitu o Minotaurze, czy pretekst fabularny wyciągnięty żywcem z filmu Znamię z Kevinem Costnerem – to wszystkie te nietrafione elementy złożyły się na całość, która mi się spodobała.
Próżno tu szukać logiki, konstrukcja fabularna co rusz się rozlatuje, ale nie sposób Lemire’owi odmówić tego, że konsekwentnie podąża swoją ścieżką artystyczną, próbując chwytać się coraz to nowszych pomysłów. Struktura labiryntu, tak namiętnie wykorzystywana w tej książce, świetnie sprawdza się w szeregu plansz, przy lekturze których czytelnik musi się nieco nagimnastykować i podążać za nitką. Jest też dla artysty pretekstem do tego, by rysować swoje miasto i ulubione miejsca.
CZYTAJ: Satyra i groza. Wycieczka do spa z koszmaru
I faktycznie, niektóre plansze wyglądają, jakby Lemire wyciągnął je ze szkicownika, dokleił bohaterów i dopisał teksty. Być może dawno nie miałem okazji patrzeć na rysunki Lemire’a, ale wydaje mi się, że te jego kanciaste kreski w Księdze labiryntów bardzo się zaokrągliły. To jakby zupełnie nowy Jeff Lemire. Wciąż poszukujący. Pewnie znajdą się tacy, którzy zarzucą mu brak logiki i grafomanię, ale ja uważam, że powinien pozostać na tej ścieżce, bo choć pomiędzy intrygującym początkiem a satysfakcjonującym zakończeniem pojawia się u niego sporo dość ryzykownych pomysłów, to jednak czuć, że to jego historia i ma pełne prawo opowiadać ją po swojemu.
DySzcz
Fot. materiał wydawcy