Wielka Sobota z definicji wydaje się być kiepskim terminem na rockowy koncert. Jednak Krakowski show zjednoczonych załóg Judas Priest, Saxon i Uriah Heep dobitnie pokazał, że prawdziwa muzyka jest w stanie pokonać wszelkie trudy i niedogodności życia codziennego.
Gród Kraka w przedświąteczną, słoneczną sobotę tętnił życiem. Na sławetnym rynku można było doznać poznawczego szoku – z jednej strony, odświętnie ubrani ludzie z koszyczkami ze święconką w rękach. Z drugiej, odziani w skóry i czarne koszulki z ulubionymi motywami graficznymi fani heavy metalu. Przeważały wzory gwiazdy wieczoru, ale gdzieniegdzie dało się też dostrzec “szalikowców” ekipy Biffa Byforda, która w latach 80-tych w Polsce pisała swoją niezależną historię.
Koncert otwierała najstarsza stażem Uriah Heep, która debiutowała w 1970 roku płytą “Very ’eavy… Very ’umble”. Te czasy pamięta już tylko gitarzysta Mick Box, który w sobotni wieczór imponował godną pozazdroszczenia werwą. Niestety, wielu fanów nie mogło podziwiać niespożytej energii 77-latka i jego kompanów od początku, albowiem wskutek dziwnych decyzji organizatora, wpuszczanie na płytę Tauron Areny odbywało się za pomocą… jednej bramki! Sam wszedłem na swój sektor dopiero przy dźwiękach trzeciego w kolejności “Rainbow Demon” – klasyka pochodzącego z płyty “Demons & Wizards” z 1972 roku. Wiele osób weszło na obiekt znacznie później. Już na wstępie spora, organizacyjna wpadka!
Uriah Heep zagrała mimo wszystko świetny koncert, przeplatając w swym krótkim secie nowości z klasykami. Rzecz jasna najcieplej przyjęte przez publiczność zostały te drugie, z rozpędzonym “Easy Livin’” czy nieco bardziej progresywnym “Gypsy” na czele. Wokalista Bernie Shaw imponował mocnym, pewnym głosem i bezproblemowo dogadywał się z publicznością. Wspaniałe partie wygrywał też na swoim hammondzie Phil Lanzon – niektóre riffy brzmiały wręcz monumentalnie! Brytyjska załoga swój koncert zakończyła balladowym klasykiem, który Box zapowiedział jako “pierwszą w historii muzyki balladę folk rockową”. “Lady In Black” zaśpiewała z zespołem niemal cała hala. Magiczny moment. Koncert Heep był krótki acz intensywny i choć nagłośnienie nie było tego wieczora najsilniejszym punktem programu, weterani z Wielkiej Brytanii zabrzmieli naprawdę solidnie.
Nie da się tego powiedzieć niestety o drugim w kolejności Saxon, którego dźwiękowiec przez pół koncertu toczył nierówną walkę z dość kapryśnym systemem PA. Brytyjczycy już na wstępie zaskoczyli fanów, zaczynając swój koncert 10 minut wcześniej – powodem miał być dość napięty harmonogram trasy i potrzeba jak najszybszego wyjazdu na kolejny koncert, do Wiednia. Pomijając wszelkie niedogodności, Dumni Sasi zaczęli z olbrzymią werwą, na początek serwując dynamiczny utwór tytułowy ze swojej najnowszej płyty, “Hell, Fire & Damnation”. Od początku formą – zarówno fizyczną jak i wokalną – zachwycał Biff Byford, któremu na scenie zdecydowanie ubywa lat. Kroku dzielnie dotrzymywali mu niewiele młodszy perkusista Nigel Glockler oraz gitarzysta Brian Tatler, nowy nabytek Saxon. Glockler to klasyczny przykład perkusyjnego dzikusa, który okłada bezlitośnie swój zestaw bębnów – istny żywioł! Tatler z kolei to coś na kształt gitarowego czarodzieja-wirtuoza, który z wysłużonego Les Paula potrafi wydobyć gamę naprawdę niesamowicie natchnionych dźwięków. Wraz z Dougiem Scarattem riffowali na potęgę, grzmiąc niczym nawałnica i chłoszcząc fanów potężnymi gitarowymi piorunami. Całość w klamrę spinał basista Nibbs Carter, który idealnie “punktował” i wraz z Glocklerem trzymał cały zespół w ryzach.
Jeśli chodzi o proponowany repertuar, Saxon podszedł do tematu klasycznie – trochę evergreenów, trochę nowości oraz sporadyczne wycieczki do mniej oczywistych elementów swojej twórczości, takich jak posępny “Sacrifice”. Fajnie wypadły nowe kawałki – “Madame Guilotine” w zasadzie z marszu stał się koncertowym hitem, a “There’s Something In Roswell” wyjątkowo dobrze poradziło sobie pośrodku zespołowych klasyków. Tych poleciało ze sceny stosunkowo sporo: “Motorcycle Man” pędził na złamanie karku jak za dawnych lat, “And The Bands Play On” przywołał rock’n’rollowego ducha lat 80-tych a zagrany na finał “Princess Of The Night” rozpalił publiczność do czerwoności. Świetnym akcentem był monumentalny “Crusader” a także faworyt wszystkich Polskich fanów, balladowy “Broken Heroes” który tego wieczoru miał bardzo mocny wydźwięk sentymentalny – to właśnie ten numer dał grupie szerszą rozpoznawalność w Polsce, królując tygodniami na liście przebojów Polskiego Radia. Szkoda że Saxon jako występujący w roli przedgrupy miał limitowany czas na swój występ – zabrakło mi chociażby klasycznego “747 (Strangers In The Night)” czy nieco szerszej reprezentacji nowego albumu, na którym przecież roi się od potencjalnych hitów. Chodzą jednak słuchy że na jesieni Saxon powróci do Polski w roli headlinera na klubowy koncert, więc jeszcze będzie okazja nadrobić zaległości…
Judas Priest wystartowało punktualnie, a nawet – podobnie jak poprzednicy – delikatnie przed czasem. Zwiastujące początek właściwego show grupy, puszczane z taśmy “War Pigs” Black Sabbath zostało dziwnie urwane w połowie i chwilę potem z głośników popłynął już otwierający koncert hymn trasy – to kolejny dowód na to, że w Krakowie zespołom śpieszyło się nawet nieco za bardzo. Skromna kurtyna opadła wraz z pierwszym uderzeniem “Panic Attack”, otwieracza z nowej płyty Priest, “Invincible Shield”. Odbiór tego niepodważalnego bangera popsuł zdecydowanie niezrozumiały jazgot wydobywający się z nagłośnienia – ten problem będzie niestety wracał podczas występu headlinera jeszcze nie raz. Drugi w kolejności “You’ve Got Another Thing Comin’” zabrzmiał już nieco lepiej z uwagi na bardziej hard rockową fakturę. Dzięki przestrzennej budowie, w końcu dało się usłyszeć mocny i pewny głos Roba Halforda, który mimo 73 lat na karku, wciąż imponuje wokalną formą – swoimi popisami zaskakiwał tego wieczoru niejednokrotnie. Kolejny na liście, rozpędzony klasyk “Rapid Fire” znów nieco utonął w gąszczu nieokiełznanych, hałaśliwych pisków i trzasków, podobnie zresztą jak zagrany “z kopyta” kultowy “Breaking The Law” – tu jednak to czego nie udało się usłyszeć, udało się dośpiewać, wszak to numer z pierwszych stron rockowego elementarza. W opozycji do nagłośnienia stała niejako gra świetlna, która podczas koncertu Judas Priest sięgnęła już artystycznych wyżyn. Pierwsze skrzypce grał zawieszony wysoko nad zespołem krzyż, który w zależności od utworu zmieniał swą barwę i położenie. Fajną rolę spełniały też 4 ekrany ustawione za plecami muzyków – tworzyły one efektowny kwadryptyk, na którym wyświetlane były różnego rodzaju wizualizacje. Wracając do setlisty, świetnym momentem koncertu był potężny “Love Bites” z uwielbianego przez fanów albumu “Defenders of the Faith”, który dość dosadnie wyjaśnił wszelkie wątpliwości co do wokalnej formy Halforda. Kapitalnie zabrzmiał też “Saints In Hell” – popisowy numer wokalisty. Charakterystyczny vibe lat 80-tych dało się odczuć przy przebojowym “Turbo Lover” obok którego, niejako na zasadzie kontrastu, przejmująco zabrzmiał refleksyjny “Crown Of Thorns” z nowej płyty. Ogółem, te bardziej przestrzenne numery grały tego wieczoru znacznie lepiej niż te rozpędzone, gwałtowne bangery. Apogeum hałasu nastąpiło podczas flagowego “Painkillera”, który mimo całej swojej mocy, zabrzmiał po prostu bełkotliwie. Uczciwie rzecz biorąc, nie jestem w stanie ocenić na podstawie tego numeru czy karkołomna partia wokalna została przez Halforda udźwignięta – nawałnica wysokich tonów niemalże kaleczyła uszy. Trudno przy tym wszystkim winić zespół, bo to bardziej kwestia niezbyt szczęśliwie zestrojonego zestawu nagłośnieniowego z którym dźwiękowiec musiał się siłować przez większość koncertu. Muzycy, chyba zdając sobie sprawę z sytuacji, dwoili się i troili aby dostarczyć fanom jak najbardziej jakościowe show. Halford co chwila zmieniał swoje metalowe wdzianka a podczas zagranego na bis “Hell Bent For Leather” wjechał na scenę na Harleyu – to stały punkt Priestowego show. Gitarzyści Ritchie Faulkner i Andy Sneap grali z polotem i należytym luzem, choć zdecydowanie brakuje między nimi chemii. Sneap to wciąż jedynie “zastępca” cierpiącego na chorobę Parkinsona Glenna Tiptona (zespół nawet nie traktuje go jako prawowitego członka grupy), a Faulkner mimo swojego 13-letniego stażu w Judas Priest ciągle dźwiga jarzmo legendarnego poprzednika, K.K. Downinga. Choć obaj to znakomici gitarzyści a dzięki ich obecności muzyka Priest brzmi nadal świeżo, brakuje im nieco własnej tożsamości. Perkusista Scott Travis oraz basista Ian Hill ograniczają się w zasadzie do swojej rzemieślniczej roboty, którą sumiennie i starannie wykonują od lat. Travis miał swoją chwilę kiedy to przejął mikrofon i zapytał kurtuazyjnie publiczność na jaki numer czekają. Wiadome było, że za moment amerykański bębniarz rozpocznie ikoniczne intro do przywołanego już wcześniej “Painkillera”. Nie zabrakło też popisowego numeru z podrzucaniem na absurdalną wysokość pałeczek w trakcie gry – trick opanowany do perfekcji, bo pałeczki za każdym razem wracały w zwinne ręce Scotta.
Judas Priest swój półtoragodzinny show zamknęli rock’n’rollowym hymnem “Living After Midnight”. Na koniec Rob Halford zapewnił 15-tysięczny tłum, że “Priest will be back” i w tym miejscu nie pozostaje nic innego, jak trzymać brodatego wokalistę za słowo.
Na koniec takich koncertów zawsze przychodzi mi na myśl swego rodzaju smutna refleksja. Jakby nie patrzeć, żyjemy w erze Zmierzchu Metalowych Bogów, bo zespoły takie jak Judas Priest, Saxon czy Uriah Heep są już u kresu swoich wspaniałych karier. Ile zostało im jeszcze koncertowania? 5, 7, 10 lat? Czasu nie da się oszukać. Choć panowie wciąż są w wyśmienitej formie i na chwilę obecną nic nie zwiastuje rychłego końca ich działalności, każdy z tyłu głowy ma, że ten moment nadciąga nieubłaganie. I chociażby dlatego warto było zobaczyć ich w akcji. Kiedy zabrzmi ostatni dźwięk, zagrana zostanie ostatnia piosenka a ze sceny padną finalne podziękowania, w świecie rocka powstanie ogromna wyrwa, której prawdopodobnie nic nie będzie już w stanie wypełnić. CZEŚĆ I CHWAŁA METALOWYM BOGOM!
Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka