Radio Lublin nie od dziś znane jest ze ściągania na Obrońców Pokoju 2 związanych z legendarnym Iron Maiden muzyków. Dość powiedzieć że od 2019 roku w Studiu im. Budki Suflera zagrały takie zespoły jak Airforce z Dougiem Sampsonem na bębnach, Thunderstick z zamaskowanym perkusistą Barry Purkisem czy hard rockowe Gypsy’s Kiss, z towarzyszeniem byłych gitarzystów Maiden, Terry’m Rance’m i Terry’m Wapramem, a dowodzone przez Davida Smitha. Smith ów band zakładał w 1973 na spółkę ze Stevem Harrisem…. David był również bezpośrednim sprawcą naszej (mojej) rewizyty w Londynie…
Kiedy na niecałe dwa tygodnie przed koncertami, do redakcji wpłynęło oficjalne zaproszenie z managementu Iron Maiden na dwa wieczory w The O2, początkowo trudno było w to uwierzyć. A potem, w pocie czoła, należało dopełnić wszelkich wyjazdowych formalności. Wielka Brytania po Brexicie nie jest już tak powszechnie dostępna jak to było wcześniej, więc kiedy na 1,5 tygodnia przed wylotem okazało się że mój paszport jest „w lesie” a większość hoteli w bliskim sąsiedztwie O2 ma już status „wyprzedane”, cały wyjazd zaczął zakrawać na miano „karkołomnego”.
Z pomocą sił nadprzyrodzonych (oraz niezwykle życzliwych urzędników i gospodarzy (pozdrowienia dla pracowników Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie i pani Asi z Manor Road!), uzbrojony we wszelkie niezbędniki zameldowałem się na lotnisku w Lublinie, a kilka dłuuugich godzin później, finalnie na Luton. Londyn powitał mnie upalnym popołudniem i naprawdę gorącą atmosferą. Już wsiadając do metra, wiadomo było co się święci: wszędzie dało się zauważyć ludzi odzianych w charakterystyczne, czarne koszulki z motywami znanymi z okładek „Żelaznej Dziewicy”. Na stacji North Greenwich, połączonej bezpośrednio z O2, w zasadzie ciężko było dostrzec kogokolwiek innego – Londyn był opanowany przez fanów Maiden!
The O2 to nie tylko hala koncertowa, a w zasadzie jeden, wielki kompleks, na który składają się bary, puby, kina, sklepy oraz kluby muzyczne. W centralnym jego punkcie, szesnastotysięczna hala, arena weekendowych doznań. Na miejsce docieram już w towarzystwie Davida Smitha oraz Terry Rance’a, faceta który zapisał się na kartach historii rocka jako gitarzysta pierwszego składu Iron Maiden. Terry to bardzo przyjacielski facet, który wciąż jest w bardzo ciepłych stosunkach z liderem formacji, Steve’m Harrisem. W kasach biletowych odbieramy wejściówki na koncert. Okazuje się, że w kopercie, oprócz biletów są także… zaproszenia na oficjalne after party z zespołem! „Niespodzianka” – mówi David z zawadiackim uśmiechem. Anglicy jednak potrafią w rewanże.
Kiedy wchodzimy na halę – w piątek były to miejsca na najbliższych scenie trybunach – swój show prezentuje już support, Lords Of The Lost. Niemiecka formacja, znana w szerszych kręgach za sprawą swojego średnio udanego występu w finale konkursu tegorocznej Eurowizji, to dość osobliwa hybryda nieco kwadratowego, „Rammsteinowego” metalu oraz przebojowego gothic rocka w klimatach HIM. Niestety, niewiele mogę powiedzieć o ich występie, bo najzwyczajniej w świecie byli kiepsko nagłośnieni – zamiast riffów gitarowych słychać było nieczytelny, siarczysty jazgot, natomiast szelest talerzy perkusyjnych kompletnie przykrywał melodyjne w założeniu partie klawiszowe.
Rozglądając się po trybunach, można było dostrzec wiele znajomych twarzy – od żon i partnerek muzyków gwiazdy wieczoru, poprzez ludzi z managementu aż po byłych członków formacji. Kiedy po godz. 21 zgasły światła a z głośników popłynęły pierwsze takty puszczanego z taśmy „Doctor, Doctor” grupy UFO, 16 tysięcy gardeł ryknęło tak, że O2 zadrżało w posadach. A potem już na scenie pojawiło się sześciu wspaniałych, aby przenieść fanów w swój własny, samodzielnie wykreowany, retro-futurystyczny świat. Iron Maiden wjechali na scenę niczym taran, niczym niszczycielska machina oblężnicza, niczym królowie-zdobywcy. Weszli po swoje, a publiczność mieli jak na talerzu, kompletnie poddaną ich dźwiękom. Szczerze mówiąc, zastanawiałem się czy fakt grania u siebie w jakiś sposób wpłynie na prezencję zespołu. Wpłynął. Ironi byli pewni siebie i widać było że czują się w tym konkretnym miejscu i czasie bardziej niż komfortowo.
Setlista jak i cały show nie różniły się niczym od tego, co fani mogli zobaczyć 13 i 14 czerwca w Krakowie. Wszystko skupiało się wokół płyty „Somewhere In Time” z 1986 roku oraz najnowszej pozycji w dyskografii grupy, „Senjutsu”, wydanej w 2021 roku. Do tego kilka przekrojowych strzałów z bogatego back-katalogu: zabrzmiały min. „The Prisoner” z legendarnego „The Number Of The Beast” oraz „Can I Play With Madness” z uwielbianego przez fanów „Seventh Son Of A Seventh Son”.
Skład Iron Maiden z Londynu można podzielić dokładnie na pół: na tych którzy solidnie robią swoją robotę, czyli szybkostrzelnych gitarzystów Janicka Gersa i Dave’a Murraya oraz perkusistę Nicko McBraina, oraz tych, którzy każdego wieczoru wchodzą na najwyższe obroty i grają swój koncert życia: wokalistę Bruce’a Dickinsona, basistę i lidera Steve’a Harrisa oraz gitarzystę Adriana Smitha. To co wyprawia Smith i to z jakim namaszczeniem podchodzi do każdej, pojedynczej nuty, za każdym razem wprawia mnie w osłupienie. Harris mimo swoich 67 lat wciąż czaruje werwą dwudziestolatka. Drobny Brytyjczyk robi kilometry na scenie, przemierzając ją, nierzadko biegiem, wzdłuż i wszerz, tańcząc i podskakując razem z publicznością. I do tego, rzecz jasna, grając szalenie gęste partie na basie. No i Bruce Dickinson, młodszy od Harrisa o dwa lata, wciąż z głosem jak dzwon i niebywałą charyzmą, potrafiący jednym okrzykiem wprowadzić tłum w ekstazę. Jego charakterystyczne „Scream For Me London!!!!!” kruszyło mury.
Wraz z ostatnim taktem kończącym „Wasted Years”, w stronę pierwszych rzędów leci mnóstwo gadżetów – frotki, kostki gitarowe, pałeczki i naciągi perkusyjne. My z Davidem i jego uroczą partnerką, Marią, udajemy się natomiast powoli na oficjalne afterparty – jakby mało było emocji!
Organizowane przez zespół pokoncertowe afterparty przypomina nieco kameralną imprezę klubową, tyle że w heavy metalowym stylu. DJ zza konsolety gra kawałki AC/DC, Black Sabbath i Blue Oyster Cult, kelnerzy serwują z oszronionych bucketów butelki z sygnowanym logiem zespołu piwem Trooper, a na barze można zjeść (na koszt organizatora!) pyszne burgery. Na imprezie pojawiają się również muzycy, którzy w wyraźnie dobrych nastrojach relaksują się przy chłodnych kuflach Nie ma problemu z dostaniem autografu, czy małym toastem, choć osobiści ochroniarze zachowują czujność na każdym kroku. Pół godziny przed 1 w nocy jest już po wszystkim i po długim dniu można opuścić O2.
Londyn w nocy jednak nie śpi, a tymbardziej Polacy w Londynie! Równolegle do oficjalnego afterparty, w rozsławionym pubie Cart & Horses na Maryland Point w Stratford, odbywa się inne afterparty, którego gwoździem programu jest występ znanej skądinąd formacji Thunderstick. Cart & Horses to miejsce które zasłynęło jako pierwsza koncertowa przystań Ironów. Dzięki sumiennej pracy managera lokalu, Kastro Pergjonego, pub stał się czymś na kształt mekki-muzeum dla fanów „Żelaznej Dziewicy”. Na ścianach roi się od zdjęć, pamiątek i płyt grupy, bar obowiązkowo serwuje rozmaite smaki Troopera, a z głośników non stop lecą piosenki Maiden. Na piętrze -1 sala koncertowa, w której swój show daje kapela zamaskowanego perkusisty, Barry Purkisa. To oczywiście duży dysonans w stosunku do dopiero co obejrzanego show Ironów, ale i tak kameralny koncert Thunderstick jest świetnym zwieńczeniem pełnego w emocje dnia. Jeszcze tylko radosne powitania z muzykami, wymiana spostrzeżeń co do koncertu i naszej wizyty w UK i można w końcu udać się na odpoczynek. Kiedy wracam do swojej kwatery na Manor Road jest już grubo po 3 w nocy, a w Londynie zaczyna świtać.
* * *
Drugi dzień nad Tamizą jest już mniej śpieszny. W końcu można się wyspać, ale ja zamiast tego wolę udać się na krótkie zwiedzanie okolicy. Po pożywnym śniadaniu w Stratford Shopping Centre, udaje się w odwiedziny na London Stadium, gdzie swoje mecze rozgrywa niedawny zdobywca Pucharu Konferencji Europy, West Ham United – ukochany klub wszystkich fanów Maiden oraz samego Steve’a Harrisa. Obowiązkowym punktem wizyty jest rzecz jasna sklepik z klubowymi pamiątkami. West Ham umie w marketing, bo już na samym froncie wita mnie pokaźna wystawka z piłkarskimi koszulkami z logiem Iron Maiden. Grupa współpracuje z klubem, co rusz wypuszczając nową kolekcję futbolowych trykotów. Wspaniały ukłon w stronę fanów!
Kilka godzin później jestem ponownie pod O2. Tym razem czeka mnie koncert stojący, co przez chwilę wydaje mi się kiepską opcją. Londyn jest ogromny, więc jeśli chce się coś zwiedzić, trzeba naprawdę solidnie się nachodzić. Ja po całym dniu chodzenia, tylko rozglądam się za krzesełkiem. A tymczasem mam przed sobą jakieś 4 godziny na stojąco! Czego się jednak nie robi dla ukochanego zespołu…
Drugi dzień londyńskiej uczty muzycznej rozpoczyna grupa The Raven Age. To kapela założona przez syna Steve’a Harrisa, George’a. Chłopaki mimo oczywistych „pleców”, nie sprawiają wrażenia amatorów: grają solidny show, choć w moim odczuciu nieco słabszy niż 2,5 tygodnia wcześniej w Krakowie. Mimo to, wszystko się zgadza, nie mają też problemu z nagłośnieniem, tak jak dzień wcześniej ich poprzednicy. Publiczność reaguje dość entuzjastycznie, choć wielu starszych fanów niekoniecznie rozumie dość nowoczesne, nisko strojone brzmienie kapeli i wręcz djentowe breaki.
Kiedy o 21 światła na O2 przygasają, tłum znów wpada w ekstazę. Pod barierkami zgromadzili się fani z całego świata: widzę flagi z Brazylii, Izraela, Włoch, Szwecji, Kolumbii czy… Salwadoru. Są też nasi rodacy, którzy podróżują za Ironami przez całą Europę. Na flagach można znaleźć bardzo dźwięczne hasła, które wyjaśniają owe poświęcenie: „Iron Maiden Is My Religion” czy „Polish Fans Devoted Forever” to tylko kilka z nich. Z głośników znów płyną fragmenty soundtracku do filmu „Blade Runner”, po chwili wybuchają ognie a Nicko McBrain, Steve Harris, Adrian Smith, Dave Murray, Janick Gers i Bruce Dickinson rozpoczynają swoje show. Są pod sceną osoby, które widziały to już wielokrotnie, dla znajomego z Serbii jest to 16 koncert na trasie. Mimo to szaleje razem z resztą publiczności. Ja widzę ten sam zestaw już 3 raz, ale wciąż porywa mnie tak samo jak za pierwszym razem. Magia scenografii, obecność muzyków na wyciągnięcie ręki oraz kapitalne wersje klasyków robią swoje. Każdy kolejny utwór jedynie podkręca atmosferę. Wspaniale grzmią partie solowe gitarzystów w „Death Of The Celts”, rewelacyjnie jest oglądać pojedynek Dickinsona z maskotką zespołu, Eddiem, który celuje do niego z broni laserowej. Tych kiczowatych, ale ikonicznych akcentów jest sporo. W trakcie wykonywania obowiązkowego w secie utworu „Iron Maiden”, zza perkusji wyrasta ogromna, pompowana głowa Eddiego, a 3 metrowy robot-samuraj groźnie wymachuje kataną w stronę pierwszych rzędów. Być może „Żelazna Dziewica” zatrzymała się z zaawansowaniem technicznym swojego show w latach 80-tych, ale na tym etapie ich działalności jest to po prostu urokliwe i ciężko wyobrazić sobie, żeby wszystkie te mechaniczne stwory, pirotechnika i nieco archaiczne płachty nagle zostały wyparte przez bezduszne ekrany LED. Nawet, jeśli bywają zawodne – podczas wykonywanego na bis „The Trooper” jedna z płacht zacina się i nie daje się rozłożyć. Zespół musi grać jeden ze swoich największych hitów bez wizerunku Eddiego-kawalerzysty za plecami. Dickinson oczywiście nie omieszkał wyśmiać tej sytuacji w trakcie utworu, choć nie przeszkodziła ona grupie w wykonaniu zabójczej wersji tego Maidenowego klasyka.
Prezencja Ironów w sobotę różniła się od tej z piątku – tak jak pisałem, pierwszy z koncertów Maideni zagrali z pozycji królow, drugi zaś bardziej jako chłopaki z siąsiedztwa, znacznie bardziej na luzie. Przełożyło się to też na styl wykonania niektórych kawałków – dla przykładu, można było zanotować kilka niekontrolowanych rozjazdów rytmicznych, zwłaszcza jeśli chodzi o te nieco bardziej wymagające numery jak „Alexander The Great” czy „Hell On Earth”. Mimo to żywiołowość i spontaniczność koncertu były bez zarzutu i można powiedzieć że fani w O2 znów dostali krwisty, heavy metalowy show, dokładnie taki, jakiego oczekiwali.
Po ostatnich taktach „Wasted Years” zespół poprosił jeszcze fanów o pamiątkowe zdjęcie grupowe, które wykonał nadworny fotograf, John McMurtrie. Potem już tylko zwyczajowe podziękowania, fanty rzucane w stronę publiczności i w zasadzie można się rozejść.
Kiedy dotarłem z powrotem na Luton, fani Maiden jeszcze długo okupowali lotnisko. Każdy podążał gdzie indziej, jedni wracali do Helsinek, inni do Frankfurtu a jeszcze inni kierowali się na samolot do Amsterdamu, aby dwa dni później zameldować się na kolejnym koncercie w ramach The Future Past Tour. Wszyscy byli jednak tak samo serdecznie i przyjaźni, pozdrawiając się nawzajem i wymieniając spostrzeżeniami z koncertów.
Iron Maiden to coś więcej niż zespół, coś więcej niż muzyka i kilkadziesiąt płyt CD. Dla niektórych to religia, pewien rodzaj kultu, dla innych to obowiązek i najlepsza okazja do ucieczki przed szarą codziennością. Koncert to święto, a każdy złapany ze sceny gadżet czy otrzymany autograf to relikwia. Zgłębiam fenomen tej grupy już od ponad 20 lat. Nawet jeśli jeszcze nie rozgryzłem na czym on do końca polega, to jestem wręcz pewien, że drugiej takiej kapeli na świecie nie ma. I prawdopodobnie nigdy już nie będzie. UP THE IRONS!
Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka
Specjalne podziękowania dla Davida Smitha i Terry’ego Rance’a, bez których ta relacja nigdy by nie powstała.