Podczas Juwenaliów miasta wypełniają się wesołą młodzieżą, a sceny rozbrzmiewają muzyką. Minione 2 dni w Krakowie przypominały natomiast Maidenalia, bo powiedzieć że odbyły się w Grodzie Kraka jedynie koncerty Iron Maiden, to tak, jakby nic nie powiedzieć.
Żelazna Dziewica, założona w 1975 roku przez Steve’a Harrisa, to zespół który jest otoczony wręcz fanatycznym kultem przez swoich fanów. Przed koncertami, na krakowskim rynku aż roiło się od ludzi ubranych w charakterystyczne, czarne koszulki z kolorowymi motywami przedstawiającymi w akcji maskotkę, zespołu, straszaka Eddiego. Co w tym wszystkim najistotniejsze, ciężko było nazwać tych ludzi “metalowcami” – mężczyźni, kobiety, dzieci, w różnym wieku, o różnych fryzurach, posturach i kolorach skóry. Pod Tauron Areną w której odbywać się miały koncerty, najzagorzalsi fani prezentowali swoje flagi, które miały zaakcentować skąd przybyli. Z samych barw wyczytać można było, że w Krakowie zameldowała się prawdziwa śmietanka internacjonałów, z Brazylijczykami, Kubańczykami, Kostarykańczykami, Włochami, Serbami czy Czechami na czele. Nie brakowało, rzecz jasna, flag w biało-czerwonych barwach.
Drugi z koncertów spędziłem właśnie wraz z tymi najbardziej zagorzałymi fanatykami, w ramach akcji First To The Barrier. To fanklubowa inicjatywa, która ma za zadanie umożliwić im wstęp przed wszystkimi, a co za tym idzie zajęcie miejsc na sali jak najbliżej swoich idoli, przy samych barierkach, tuż przy scenie.
Na początek: wyborny mix rockowych klasyków z głośników, a zaraz potem support w postaci grupy The Raven Age. Można mówić o nich, że dostali się na ten slot tylko i wyłącznie z uwagi na rodzinne koneksje (gitarzysta formacji to syn Steve’a Harrisa), ale koncertowo udowodnili, że są naprawdę solidną przedgrupą. Muzycznie to dość nowocześnie zagrany heavy metal, miejscami ocierający się o metal core, bardzo sprawny technicznie i wyćwiczony wręcz do perfekcji. Nie da się także odmówić chłopakom charyzmy oraz zaangażowania – podobały mi się gitarowe zagrywki Tommy’ego Gentry i George’a Harrisa, wrażenie robiła też przyjemna dla ucha chrypka Matty’ego Jamesa oraz jego konferansjerka. The Raven Age zaprezentowali przekrojowy set ze swojej twórczości, nie zapominając o kilku przedpremierowych utworach z nadchodzącej płyty “Blood Omen” – świetnie wypadł zwłaszcza singlowy “Forgive & Forget”, naładowany przyjemnymi kontrastami. Wiem, że wśród wielu fanów panują mieszane odczucia jeśli chodzi o obecność ekipy Harrisa juniora podczas tej trasy, ale moim zdaniem grupa wypadła naprawdę dobrze w swojej roli a ich show na pewno skłoni mnie do zapoznania się z ich twórczością nieco głębiej.
Podczas koncertu The Raven Age wydawało mi się, że jak na miejsce pod barierką, jest dość luźno. Sytuacja zmieniła się o 180 stopni, kiedy z głośników rozbrzmiały pierwsze wersy, puszczanego z taśmy przeboju UFO, “Doctor Doctor” a jakakolwiek przestrzeń między mną, dwoma Brazylijczykami oraz dwoma Czechami zmalała niemalże do zera. Kiedy za moment tłum usłyszał motyw przewodni z filmu “Blade Runner” a chwilę później pierwsze takty, wciąż puszczanego jeszcze z taśmy, początku “Caught Somewhere In Time”, atmosfera zrobiła się naprawdę gorąca. A kiedy rozbłysły światła, w górę wystrzeliły płomienie a na scenę wbiegli bohaterowie wieczoru, zaczęło się już czystej maści szaleństwo. Fani spijali z ust wokalisty, Bruce’a Dickinsona każde pojedyncze słowo, każdą, najmniejszą linijkę tekstu, napajali się gitarowymi harmoniami tria Smith-Murray-Gers, szaleli w rytm pędzących galopad Steve’a Harrisa. I tylko schowany za potężnym zestawem perkusista Nicko McBrain, jedynie co jakiś czas wychylał swoją blond czuprynę aby spojrzeć na falujący w ekstazie tłum. Panowie sprawiali wrażenie uskrzydlonych, uśmiechy nie schodziły z ich twarzy i widać było, że granie swoich hitów dla wielotysięcznej publiczności wciąż sprawia im olbrzymią frajdę.
Setlista trasy skonstruowana jest w tym roku na niecodziennej jak na Ironowe standardy zasadzie: 5 utworów to kawałki z legendarnego “Somewhere In Time”, kolejne 5 to numery z ostatniego albumu “Senjutsu”, a pozostałe to kawałki dobrane na zasadzie “the best of”. Tym oto sposobem, znalazło się tu miejsce dla takich perełek jak dawno nie słyszany “The Prisoner” z kultowego “The Number Of The Beast”, przebojowe “Can I Play With Madness” z “Seventh Son Of A Seventh Son” czy klasyczne “Fear of the Dark”. Widać było po zespole, że odświeżenie po dłuuuugim czasie numerów z “Somewhere…” kosztowało ich sporo wysiłku, zwłaszcza że jest to album naprawdę wymagający pod względem technicznym. Mimo to, wersje takich bangerów jak “Stranger In A Strange Land” czy “Heaven Can Wait” zabrzmiały z niesamowitym ogniem i werwą. Wisienką na torcie było brawurowe wykonanie wielbionego przez fanów, epickiego “Alexander The Great”, który grzmiał marszową motoryką, wzniosłymi refrenami i przede wszystkim kosmicznymi wręcz solówkami. Solówki to w ogóle była ozdoba tego wieczora – wspaniale grał Dave Murray, ale jego kolega, Adrian Smith, wykonywał je wręcz ekstatycznie, wkładając wiele serca w każdy, pojedynczy dźwięk. Zresztą to właśnie Smith co rusz obdarowywał fanów w pierwszych rzędach małymi upominkami – w ich stronę leciały imienne kostki gitarowe a w dalszej części koncertu także pamiątkowe opaski na rękę. Świetnie sprawdziły się też kawałki z “Senjutsu” – ciekawych wrażeń dostarczył “The Time Machine”, z wielką werwą wykonany został też “Days Of Future Past”. Nawet rugany przez wielu “Death Of The Celts” zabrzmiał frapująco, zwłaszcza w swoim instrumentalnym fragmencie.
Siódmy członek grupy, wspomniany wcześniej zombiak Eddie pojawił się na scenie trzykrotnie – najpierw jako tytułowy Przybysz w “Stranger In A Strange Land”, potem jako obłąkany cyborg (na wzór tego z okładki “Somewhere In Time”), tocząc zacięty bój z Dickinsonem na broń laserową, a na końcu jako samuraj w pełnym rynsztunku bojowym, podczas finalnego wykonania “Iron Maiden”. To wtedy również zza pleców Nicko McBraina wyrosła olbrzymia głowa Eddiego w samurajskim hełmie.
Bisy rozpoczęła przepiękna i emocjonalna kompozycja “Hell On Earth”, która tylko zyskała w wersji live. I zupełnie nie przeszkadzał fakt, że Bruce totalnie pomylił tekst refrenu, którego słowa za każdym razem dość mocno wżerają się w mózg uruchamiając proces myślowy. Potem nadszedł czas już na totalną klasykę: najpierw szarżujący “The Trooper”, a na koniec przebojowe i optymistyczne “Wasted Years”, tak jak w 2016 roku zagrane jako ‘grande finale’ całego koncertu. Po ostatnich taktach utworu pozostały już tylko podziękowania od muzyków, kilka pamiątkowych gadżetów rzuconych ze sceny oraz outro w postaci Monthy Pythonowskiego “Always Look On The Bright Side Of Life”.
Iron Maiden jako koncertowa maszyna po raz kolejny udowodniła, że wiek gra w tym wszystkim najmniejszą rolę. Bruce Dickinson wciąż brzmi potężnie, gitarowe trio Smith-Murray-Gers wciąż dostarcza niesamowite melodie i dźwięki, Steve Harris jak w najlepszych czasach szaleje na scenie, a Nicko McBrain, choć miejscami upraszcza swoje partie, wciąż z wielkim namaszczeniem trzyma całą kapelę w ryzach. Nie wątpię w to, że za moment Panowie zawitają do nas znowu i po raz kolejny dadzą niesamowity show. I trzymam tylko kciuki, aby mogli to robić najdłużej, jak tylko się da.
Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka