Za tytuł niniejszej relacji posłużyły mi słynne słowa legendarnego wokalisty formacji Iron Maiden, Bruce’a Dickinsona, wypowiedziane w stronę jednego z fanów, gdy ten podzielił się z nim przemyśleniem, źe chciałby kiedyś zagrać heavy metal na syntezatorze. Rozmowa Dickinsona z jednym z polskich sympatyków mocnego grania odbyła się stołecznym klubie Remont w 1984 roku, krótko po historycznym, pierwszym koncercie Iron Maiden za “Żelazną Kurtyną”. Ten sam klub, niemal 40 lat później, w ramach Helicon Metal Festival, miał zaszczyt gościć czołowych przedstawicieli Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu, którzy w latach 80-tych albo dopiero się rodzili, albo właśnie spijali słowa z ust swoich muzycznych idoli.
Wiadomym jest, że podziemne festiwale rządzą się swoimi prawami. Jeśli ktoś wymagał po Heliconie wielkiego pola namiotowego, pięćdziesięciu budek z jedzeniem, dmuchańców i atrakcji dla dzieci, różnorakich kramów z merchem oraz kilku scen, mógł po wizycie w stołecznym klubie Remont poczuć się nieco zawiedziony. Pola namiotowego nie było, jedzenia ani dmuchańców też nie. Były za to trzy stoiska z merchem wszystkich występujących bandów a tak samo ciasna co klimatyczna scena Remontu ugościła z należytym honorem sześć niesamowitych kapel: trzy Polskie i trzy zagraniczne. Mimo wszystko był to festiwal przez duże “F” a jego undergroundowy klimat a’la D.I.Y. okazał się być iście niepowtarzalny, nie tylko dzięki wybitnemu zestawieniu line-upu.
Punktualnie o 17 na scenie Remontu zameldowali się weterani z Mayhayron. Krakowska formacja w zasadzie nic się nie zestarzała, choć zaczynali ponad 20 lat temu. Znów wrócił klimat nabitych do granic możliwości MDKów, które wypełniał czysty i szczery heavy metal. Mimo iż pod sceną zameldowała się ledwie garstka największych zapaleńców, załoganci z grodu Kraka nie oszczędzali się ani przez chwilę, cały set zaczynając od szlagierowego “Heavy Metal Army” – co starsi fani powinni pamiętać ten hit jeszcze z dawnych czasów. Za swój występ zebrali gorące owacje a w pamięci zapisali się jako naprawdę solidny opening act.
Chwilę potem swój set zaprezentowali kolejni weterani rodzimej sceny, Bielsko-Podlaski Gutter Sirens. To mniej więcej ten sam przedział czasowy co Mayhayron, ich debiutancki album “Memory Analysis” w 2003 roku wstrząsnął polskim metalem, bo w ten sposób na naszym podwórku niewielu odważyło się wtedy grać. Po Syrenach widać było lata doświadczenia i szlifowania warsztatu, zabrzmieli przekonująco i przebojowo, choć zapewne nie wszystkim do gustu musiały przypaść odtwarzane z komputera, wokalne backing tracki, mające wzbogacić żywy śpiew lidera grupy, Domana. Rynsztokowe Syreny swój ciekawy, progresywno-power metalowy set przywodzący na myśl klasyczne dokonania Stratovarius, Labirynth czy Helloween zakończyli po 45 minutach, pozostawiając po sobie naprawdę dobre wrażenie. Umówmy się – ciężko nazwać ten koncert wybitnym, ale co do tego że był on bardzo dobry, nie mam najmniejszych wątpliwości.
Trzeci w kolejności był przez wielu wyczekiwany Evangelist, czyli nasz epic metalowy towar eksportowy. Formacja koncertuje dość rzadko, więc zobaczenie ich na żywo dla wielu fanów było nie lada gratką. W tym momencie na sali klubu Remont można było odliczyć jakichś dwustu fanów klasycznych heavy metalowych dźwięków, co należy uznać za frekwencję przyzwoitą, choć – niestety – nie oszałamiającą. W pierwszych rzędach natomiast zameldowali się nie tylko Polacy – można było dostrzec fanów z Czech, Węgier czy Niemiec, co też świadczy o randze formacji. Czterech przyodzianych w habity ewangelistów rozpoczęło swój koncert z należytym sobie majestatem, od “Children of Doom” – ciężko i pompatycznie. Posuwiste, smoliste riffy mieszały się z mozolnym, bezlitosnym taktowaniem sekcji rytmicznej i górującym nad wszystkim, monumentalnym wokalem. Za chwilę zgrabnie przeszli do nieco nowszych “The Puritan” i “Anubis” z ich ostatniego wydawnictwa, EP “Ad Mortem Festinamus” – kawałki te doskonale zabrzmiały na żywo! Wspaniale zagrało chwilę potem hymnowe “Memento Homo Mori” z płyty “Deus Vult” oraz zaprezentowane na sam koniec, miażdżąco wykonane “Militis Fidelis Dei”. Niestety, festiwalowy timing nie pozwolił metalowym mnichom wykonać na bis fenomenalnej interpretacji Manowarowego klasyka “Bridge of Death”, który brawurowo odegrali podczas soundchecku – odtwarzając to w mojej głowie, wciąż mam gęsią skórkę. Czasem dobrze znaleźć się w gronie szczęśliwców i móc obserwować takie smaczki, jak próby dźwięku danych kapel.
Występ Evangelist był ostatnim Polskim akcentem festiwalu, bo oto nadszedł czas na przedstawicieli europejskiej sceny heavy metalowej. Jako pierwsi na scenę wskoczyli chłopaki z Venator, którzy wyglądali jak drugoplanowi bohaterowie żywcem wyjęci z ostatniego sezonu serialu “Stranger Things”. Austriacy preferują na co dzień dość prostą odmianę metalowej sztuki, stawiając na prostotę, energię i nieskomplikowane struktury kompozycji – po wymagających muzycznie Gutter Sirens i Evangelist, była to dla publiczności ciekawa odmiana. Widać to było zwłaszcza na środku sali, gdzie rozkręcił się całkiem okazały młyn. Niestety nie jestem w stanie obiektywnie ocenić występu Venator, bo ta ich rozbrajająca prostota i swego rodzaju revival, wydawały się czymś na kształt pozy, pewnego założenia, które akurat do mnie trafiało średnio. Nie wiele w tym było duszy, za to na pewno było sporo czadu i zabawy, bo zarówno publiczność jak i muzycy bawili się świetnie. Możliwe też, że po gatunkowym ciężarze od Evangelist, spontaniczny, nieco Motorheadowy heavy rock’n’roll od Venatora wydawał mi się po prostu beztrosko nieprzystający do całości. Wychodzi jednak na to że byłem i jestem w mniejszości, bo przy stoisku z merchem po koncercie austriaków stawiła się cała masa fanów, chcących zdobyć autograf, kupić koszulkę czy zrobić sobie pamiątkową fotkę z członkami formacji. Oczywiście z żadnym z powyższych nie było najmniejszego problemu.
Epicki klimat powrócił na scenę za sprawą kanadyjsko-fińskiej załogi ze Smoulder. Ekipa z charyzmatyczną Sarah-Ann na czele zaczęła potężnie, choć ze względu na brak własnych instrumentów (wybór podyktowany kosztami dostarczenia ich do Polski), brzmienie mieli dość… przypadkowe. Mimo niedogodności i przeciwności losu, Smoulder nie zawiódł, a prawdziwa jazda zaczęła się wraz z odpaleniem niesamowitego “The Sword Woman”, który za chwilę przeszedł w atomową wersję wyrywającego z butów bangera w postaci “Bastard Steel”. Widać było że muzycy dają z siebie na scenie sto procent, choć swoboda instrumentalistów, zwłaszcza tych od struniaków, wydawała się być nieco ograniczona – słychać to było zwłaszcza w partiach solowych, które niestety nie zawsze brzmiały tak jak powinny. Krótki choć treściwy set zamknął monumentalny “Ilian Of Garathorm”, oryginalnie numer otwierający hitową płytę “Times Of Obscene Evil and Wild Daring”. Ile energii włożyła w ten występ sympatyczna wokalistka zespołu, widać było chwilę potem za kulisami – choć ta drobna dziewczyna niemal rozpływała się od gorąca i emocji, z uśmiechem na ustach pozowała do pamiątkowych fotek. Heavy Metal to nie rurki z kremem!
Po intensywnym koncercie Smouldera, chyba każdy z publiczności był już gotowy na długo wyczekiwany koncert gwiazdy wieczoru, czyli niemieckiego Atlantean Kodex. Na początek jednak Niemcy postanowili nieco podrażnić się z fanami, serwując im krótki soundcheck, którego nie zdążyli przeprowadzić przed otwarciem bram. Odegrali na nim kilka fragmentów swoich kompozycji, a każdy z nich spotykał się z coraz bardziej euforyczną reakcją fanów. W końcu jednak wszyscy się doczekali i “Kodeks Atlantów” wystartował z odegranym na żywo intrem “The Alpha And The Occident”, który zgrabnie przeszedł w naładowane ogromnym ciężarem “People Of The Moon”. Od pierwszych dźwięków świetnie prezentował się wokalista Atlantów, Markus, który bardzo sumiennie i starannie trzymał się oryginalnych, płytowych linii wokalnych. Brzmieniowo Kodex dźwięczał przyzwoicie, choć akurat nagłośnienie całego festiwalu to kwestia sporna. Umówmy się jednak, że jak na undergroundowy festiwal w klasycznym, kameralnym klubie, wszystko brzmiało dość przyzwoicie, choć zapewne do ideału brakowało sporo. Pierwsze dźwięki charakterystycznego riffu otwierającego utwór “The Lion Of Chaldea” doprowadziły tłum do ekstazy – refren zostały wyryczany niemalże przez całą salę. Podobnie było podczas nieco okrojonej wersji “He Who Walked Behind The Years” oraz podniosłego “Sol Invictus”, który po raz kolejny sprawdził umiejętności wokalne publiczności. Za zestawem perkusyjnym tytaniczną pracę wykonywał perkusista Kodexów, Mario, raz po raz czarując finezyjnymi przejściami i pulsującymi akcentami. Jego gra dodawała koncertowi niemców naprawdę przepięknego kolorytu. Wspaniałe rzeczy grała też gitarzystka Coralie – dziewczyny w heavy metalu to wciąż ewenement, a zwłaszcza te grające na instrumentach. Szalenie zdolna blondynka skradła całe gitarowe show, biorąc pod swoją opiekę najbardziej wymagające partie solowe oraz linie melodyczne.
Magicznym momentem nie tylko ich występu ale i całego festiwalu była wspaniała wersja rozbudowanego “Twelve Stars And An Azure Gown”, w którym po raz kolejny bardzo głośno pośpiewała sobie polska publiczność. Na koniec niemcy zaserwowali nam czadową formę swojego koncertowego hymnu w postaci “Atlantean Kodex”, a cały koncert spięli klamrą w postaci epicko brzmiącego “The Curse Of Empire”. Ku rozpaczy fanów, bisów nie przewidziano. Po krótkim “thank you”, jeszcze przed północą zapaliły się światła a z głośników popłynął Judasowy szlagier w postaci “Freewheel Burning”, dając jasno do zrozumienia, że w ten oto sposób, trzecia edycja Helicon Metal Festival przeszła do historii.
Bez wątpienia było to udane spotkanie ze szczerym, mocnym graniem, którego w przestrzeni publicznej nie ma wcale znów tak wiele. Helicon nie jest typowym, festiwalowym spędem, mi bardziej przypominał coś na kształt imprezy integracyjnej dla fanów, muzyków, dziennikarzy i aktywistów metalowej sceny, którzy dzień w dzień, walczą o to aby ich ukochany gatunek nie zginął w zalewie nowych, modnych, muzycznych trendów. Całe to spotkanie było ciekawą i nostalgiczną podróżą do najlepszych lat heavy metalu: na merchowym stoisku królował jedyny, słuszny nośnik, czyli płyta winylowa, której wtórowały wszelkie naszywki oraz koszulki typu baseball. Wśród publiczności podstawowym dress codem była jeansowa katana (obowiązkowo z niezliczoną ilością naszywek i pinów) nałożona na koszulkę z grafiką ulubionej kapeli, do tego sprane jeansy i białe adidasy. W tym całym romantycznym obrazie muzycznej podróży do przeszłości żal tylko, że prawdziwych fanatyków jest jakby coraz mniej. Jasno trzeba sobie powiedzieć, że sama nostalgia i romantyczna tęsknota za czasami glorii i chwały heavy metalu to za mało, aby zbudować od nowa potęgę tej muzyki i animować scenę tak jak powinna być animowana: z gracją i na należytym, wysokim poziomie. Gdzie nowe pokolenie fanów? Gdzie długowłosa młodzież, gdzie chłopaki w spranych bluzach Kata po starszym bracie, gdzie dziewczyny z kradzionymi starszym siostrom pieszczochami i topami z logiem Motorhead? Tym bardziej wielkie ukłony w pas dla organizatorów z agencji Helicon Metal Promotions, dzięki którym tradycja, tak jak nadzieja, umiera ostatnia. Mimo ciężkich czasów, niniejszą relację kończę optymistycznym: byle do następnego!
Tekst: Marcin Puszka
Zdjęcia: Kamil Maksim