Węgierski Thy Catafalque to unikatowy projekt, w którym w jednym miejscu spotykają się rock, metal, folk, awangarda i wiele innych, muzycznych odcieni. Grupa właśnie wydała swój dwunasty album zatytułowany “XII: A gyönyörű álmok ezután jönnek”, a premiera krążka była świetnym pretekstem aby porozmawiać z liderem formacji, Tamásem Kátai.
Wersja audio:
Radio Lublin: Tamas, dzięki za Twój czas! Nowa płyta Thy Catafalque to naprawdę świetny materiał i szczerze jestem pod wrażeniem tego co udało Ci się stworzyć. Zacznijmy jednak od początku. Na numer który zapowie nowy materiał nietypowo wybraliście… cover. Zdecydowałeś się wziąć na warsztat legendarny “Babylon” grupy Omega. Co kryje się za takim wyborem?
Tamas Katai: Dzięki za Twoje miłe słowa. Cóż, jeśli chodzi o “Babylon”, to jest to w zasadzie jedynie bonus track, który w zasadzie nawet nie miał znaleźć się na albumie. Wiesz, jeśli masz płytę w fizycznej formie, to tego kawałka tam nie ma, jest obecny jedynie w streamingu. Gdyby znalazł się na płycie winylowej, najzwyklej w świecie byłaby ona za długa, materiał nie zmieściłby się na winylu i trzeba byłoby robić podwójny winyl, a tego chciałem uniknąć. Dlaczego? Ano dlatego że dla jednej piosenki to w zasadzie marnowanie materiału i przestrzeni. Tak więc zdecydowaliśmy się wypuścić ten numer jeszcze w marcu, zanim zaczęliśmy promować album. Tak naprawdę to po prostu fajna piosenka, nie kryje się za tym jakiś konkretny zamysł. Łatwo było ten numer scoverować. Kiedy byłem dzieciakiem naprawdę lubiłem tą piosenkę, to był 1987 rok i cóż, ten numer w oryginale nie brzmi najlepiej, jego produkcja jest bardzo lekka. Ok, Omega to nigdy nie był zespół metalowy, więc dla nich pewnie brzmiało to dość mocno, ale dla mnie, cóż, nie za bardzo. Zawsze uważałem że ten numer mógłby mieć więcej ciężaru, więc zrobiłem swoją wersję kiedy tylko nadarzyła się taka okazja. To była fajna zabawa, ale to co mnie zaskakuje to to, że wielu ludzi naprawdę lubi ten numer, a przecież jest on tak prosty! Dwa czy trzy riffy i tyle, naprawdę prosta piosenka. Ale dla mnie to naprawdę fajna rzecz, świetna do grania live, właśnie z uwagi na swoją prostotę i ten groove który posiada. Więc cóż, takie były prawdziwe powody wypuszczenia tego numeru przed albumem, bo tak jak mówiłem, kawałka nie ma na płycie.
RL: Rozumiem. Wydawało mi się że stoi za tym jakaś głębsza idea, bo tytuł Twojego nowego albumu zaczyna się od rzymskiej dwunastki, a “Babylon” Omegi zaczyna się również rzymską cyfrą, tym razem trzynastką…
TK: Nawet o tym nie wiedziałem! Albo wiedziałem o tym, ale już o tym kompletnie zapomniałem. Wydawało mi się że ten album po prostu nazywał się “Omega: Babylon”, nie skojarzyłem że ma numer w tytule. Naprawdę nie zdawałem sobie z tego sprawy. Będę musiał to sprawdzić. Ale tak czy inaczej, to wszystko wyszło przez przypadek, możesz być pewien.
RL: Ok, powiedzmy że Ci wierzę. Skoro tak sprawy wyglądają, za utwór promocyjny nowego albumu należy uznać numer tytułowy, który jest chyba jednym z największych hiciorów tego roku. Miałeś chęć napisać metalowy przebój?
TK: W zasadzie to uważam że to nawet nie jest metal. To w sumie popowy kawałek. Wiadomo, są tam jakieś gitary, ale to coś bardziej w stylu dark pop-rocka, ogólnie nie ma tam zbyt wiele metalu czy heavy metalu. Tak jak nad tym myślę, to wersja demo była nieco bardziej gitarowa, ale kiedy weszliśmy do studia, wyszło na to że docelowa wersja jest nieco bardziej osadzona na perkusji i basie, mocno taneczna i klawiszowa. To ostatni numer na płycie, oczywiście nie licząc “Babylon” który na wersji fizycznej nie figuruje. Idealnie nadaje się na koniec, zwłaszcza że wcześniejsze numery są bardzo heavy, pełne gitar, pomyślałem że dobrze byłoby zakończyć płytę w nieco inny sposób, pewnego rodzaju ukojeniem. Pierwszy numer na płycie jest również dość chwytliwy, więc otwieracz i zamykacz są najbardziej mainstreamowymi rzeczami. Myślę że to fajne rozwiązanie, że otwarcie i zamknięcie są podobne do siebie, spójne ze sobą. I znów: to bardzo prosta piosenka. Czasami mam takie numery i uważam że to fajna rzecz. Na albumie są też kawałki bardzo pogmatwane i ciężkie, ale takie proste kawałki też są potrzebne, zwłaszcza że bardzo lubię je grać na żywo.
RL: Właśnie, mam wrażenie że podczas pisania materiału na “dwunastkę”, kierowałeś się swego rodzaju swobodą artystyczną.
TK: To w zasadzie podstawowe założenie całego bandu. Nie trzymamy się kurczowo metalu czy rocka, możemy robić tak naprawdę wszystko co zechcemy i to absolutnie ok. Jeśli chce grać metal, to go gram i robię więcej piosenek w tym stylu, chcę zrobić kawałek niemetalowy? Też dobrze, po prostu go robię. To po prostu pisanie piosenek bez jakichkolwiek granic i to jest bardzo ekscytująca rzecz.
RL: Na nowej płycie macie piosenkę, która w Polsce znana jest pod nazwą “Czerwone Korale” a band Brathanki wywindował ją tu do pozycji ogromnego hitu, który nawet po wielu, wielu latach jest wciąż znany w zasadzie każdemu polakowi który kiedykolwiek odpalił w życiu radio. Mimo to, myślę że wiele osób nie zdaje sobie nawet sprawy, że jest to numer węgierskiego kompozytora Ferencza Szabo…
TK: Tak, oczywiście wiedziałem że istnieje polska wersja tego kawałka, ale nie wiedziałem że jest to tak popularny numer. Wiem że zespół udał się do Szabo aby poprosić go o zgodę na wykorzystanie tego utworu. Znam historię, że początkowo o tym zapomnieli ale potem on się zgodził i nie miał z tym żadnych problemów, nawet polubił ich wersję. Wiem o tym, bo sam rozmawiałem z Szabo i prosiłem go o zgodę na wykorzystanie tego numeru w mojej wersji. Pojechałem do niego i odbyliśmy całkiem przyjemną rozmowę. Wydaje mi się że właśnie wtedy wspominał o tej historii, ale jakoś jej nie rozwijał, nawet nie wiedziałem że ten utwór jest wciąż tak popularny w Polsce. To co my zrobiliśmy, to totalnie inne spojrzenie na oryginalną piosenkę. Wydaje mi się że nam było nieco łatwiej, bo znaliśmy dobrze tekst i w żaden sposób go nie zmienialiśmy – polska wersja raczej nie trzyma się oryginalnego tekstu i założe się że nie ma z nim wiele wspólnego. Tekst w pierwotnej wersji pochodzi od rzymskiego poety Horacego i coś nie wydaje mi się, żeby Wasza wersja bazowała na Horacym.
RL: Szczerze mówiąc, nie wczytywałem się w oryginał, ale Polska wersja to klasyczny love song o nieszczęśliwej miłości.
TK: Ok, więc chodzi mniej więcej o to samo co i w węgierskiej wersji. Nie wiedziałem o czym traktuje polski tekst, myślałem że napisano kompletnie nowe słowa. Wiesz, uważam że to dość trudne przetłumaczyć oryginalny tekst na inny język tak aby zachować rytm i tempo, nie wiem jak to zrobili. Ale my zachowaliśmy pierwotny tekst, jedynie delikatnie zmieniając go pod koniec. Nasza wersja jest nieco szybsza niż oryginał. Ogółem bardzo lubię ten utwór, słyszałem go na żywo w Budapeszcie dwa lata temu, jak gra go zespół Ferencza. Wtedy właśnie zdecydowałem że sam zmierzę się z tym utworem, bo bardzo podobała mi się wersja live.
RL: Powiedziałbym że Wasza wersja ma też nieco orientalny klimat.
TK: W zasadzie to ta piosenka nie jest węgierska a bułgarska. Muzyka ma bardziej bałkański wydźwięk, nawet jeśli napisała ją osoba która jest węgrem. Bazuje na bałkańskich schematach kompozycji i jak by się temu mocniej przyjrzeć, to bliżej jej do klimatów środkowowschodnich. Dla mnie brzmiało to nawet jak coś bliższego Grecji, a skoro Grecja, to też mamy brzmienia nieco tureckie. Więc wydało mi się stosownym pójść właśnie tą drogą. Interesującym wydało mi się również to, że tekst piosenki jest tak naprawdę wierszem Horacego który pochodził z Rzymu, przetłumaczonym na węgierski w latach 40-tych przez Moklósa Radnótiego, bardzo znanego węgierskiego poetę. Dla mnie to bardzo wielka, muzyczna przygoda: bałkańska muzyka z poematem z czasów rzymskich, przetłumaczonym przez węgierskiego poetę, które to pierwotnie opracował Szabo a my zrobiliśmy to na nowo po ponad 40 latach! I wszystko to jest wciąż o tym samym: ludzie rozmawiali, rozmyślali i dyskutowali nad tymi samymi problemami dwa tysiące lat temu! A my wciąż borykamy się z tymi samymi problemami i przeciwnościami. To ciekawe, zwłaszcza kiedy zaczynasz nad tym myśleć i zauważasz jak wiele nas łączy, bez względu na czas który upłynął czy krainy geograficzne.
RL: Jest też na Waszej nowej płycie taki numer jak “Vakond”, który jawi mi się trochę jako tribute dla legendarnych, węgierskich bandów rockowych jak Skorpio czy Locomotiv GT. Zgaduję że w czasach kiedy dorastałeś, te kapele były dla Ciebie inspiracją i nasiąkałeś ich muzyką.
TK: Szczerze mówiąc, to nie wykazywałem jakiejś wielkiej aktywności kiedy ta muzyka się pojawiała. Zwykle puszczano ją w radiu i po prostu grała sobie gdzieś w tle, jakoś nie czuję żeby była jakoś specjalnie popularna wtedy. Kiedy byłem dzieciakiem były już lata 80-te i było już całkiem inaczej, to wszystko nie było jakoś bardzo na czele. Dopiero później zorientowałem się że to całkiem ekscytujący świat i zacząłem słuchać tych wszystkich starych kapel z lat 60-tych i 70-tych. Uważam że są świetne, ale nie powiedziałbym że słucham ich jakoś bardzo często, ale oczywiście znam je wszystkie. Ale dla mnie ten utwór, ten tytuł, nie wiem czy wiesz, ale znaczy “Więcej”. Więcej niż to co widzisz ponad gruntem. Ta pierwsza część przypomina mi nieco kreskówkę, taką klasyczną muzykę stworzoną na potrzeby telewizyjnej kreskówki. To naprawdę fajny numer, bardzo go lubię, świetnie się go gra i była niezła zabawa podczas jego nagrywania. Myślę że niewiele kapel byłaby w stanie coś takiego stworzyć na metalowym albumie, numer który ma taki kreskówkowy klimat. Naprawdę była przy tym kupa zabawy. Ten kawałek jest trochę jak zwierzę które kopie w ziemi i coraz bardziej pogrąża się w ciemności. No ale to numer instrumentalny, więc dla mnie nie ma w nim nic więcej poza tym o czym właśnie mówię, to po prostu podziemna muzyka dla muzycznych kretów.
RL: Kiedy słucham “XII: A gyönyörű álmok ezután jönnek” wydaje mi się, że ten krążek ma nieco podobny vibe do płyty “Rengeteg”, którą wypuściłeś w 2011 roku. Masz czasem tak, że bierzesz swoje starsze dokonania jako wzorzec, chcąc stworzyć coś na ich obraz i podobieństwo?
TK: Nie za bardzo, zwykle staram się skupiać na tym co będzie i nie rozważam tego w kontekście starszych materiałów. Miały one swój czas i zostały stworzone w danym czasie. “Rengeteg” został napisany w okresie 2010-2011, prawie 15 lat temu – to szmat czasu i wiele rzeczy się zmieniło. Ogólnie to bardzo lubię tę płytę i to co na niej się znalazło. Ale nie myślałem o niej kiedy pisałem nowe rzeczy. Ale skoro już pytasz o taki temat, to wydaje mi się że nowy album jest nieco bardziej podobny do “Naiv” z uwagi na swoją swobodność. “Rengetek” był bardziej metalowym albumem, z większym uderzeniem, nagrany niemal “live”. Ten album jest natomiast pół na pół, jestem wręcz pewien że kilku numerów nie będziemy grać na żywo – na przykład “Lydiahoz” i na pewno nie zagramy też “Vakond”, jest zbyt skomplikowany i raczej nie bardzo nadaje się na koncert. Jestem pewien że jest jeszcze przynajmniej kilka piosenek które nie sprawdzą się na żywo. Ale z takiego “Rengeteg” możemy zagrać wszystko co chcesz i zrobimy to w listopadzie podczas naszego najbliższego koncertu. Więc podsumowując, nowy album jest bliższy “Naiv”, z bardzo dużą dozą swobody i znacznie mniejszym ładunkiem bezpośredniości jak “Rengeteg”.
RL: Chciałem jeszcze zapytać Cię o tytuł Waszej nowej płyty. Próbowałem to w jakiś sposób przetłumaczyć i wyszło mi, że oznacza on mniej więcej “Piękne Sny Nadejdą”. Jak należy go interpretować?
TK: Tytuł znaczy dokładnie “Piękne Sny Dopiero Nadejdą”. Język węgierski nie jest prosty do tłumaczenia na angielski, łatwo można się zgubić. Niuans polega na tym, że jeśli dodasz w angielskim słówko “will”, to już nie będzie to samo znaczenie. Niektórzy wskazywali że kluczem jest tu noc, ale to nieprawda. Kiedy wczytasz się w tekst, zorientujesz się że przecież jest noc, a za chwilę będzie świtać. I dopiero wtedy owe sny nadejdą, ale póki co jest jeszcze naprawdę ciemno. Oczywiście, gdzieś tam miga nadzieja i o tym jest ten tekst. Jest on na swój sposób optymistyczny, ale jest też gorzki i lekko depresyjny w stosunku do obecnych czasów. Ale musimy mieć jakąś nadzieję na przyszłość, w przeciwnym razie nasze życie nie miałoby sensu, czyż nie?
RL: Tamas, na okładkę Twojej płyty po raz kolejny trafił obraz, na którym widać osobę na tle naturalnego krajobrazu. Zgaduję że stoi za tym jakiś głębszy zamysł, bo kontynuujesz ten wątek od płyty “Vadak” z 2021 roku.
TK: Mogę Ci obiecać że następnym razem to już nie będzie wyglądać w ten sposób. Zorientowałem się w sytuacji kiedy było już za późno, pomyślałem: Jezu Chryste, to już ostatni raz! Co ciekawe, nie miałem tego w założeniu zanim to zrobiliśmy. No ale stało się tak jak się stało, może w jakiś sposób podświadomie? Nie wiem. Okładka została zrobiona podczas kręcenia wideoklipu do numeru tytułowego, to w zasadzie jedynie kadr wycięty z klipu. Ale wygląda całkiem dobrze, bardzo lubię te kolory i ogólny klimat tego obrazu. Postanowiłem więc wykorzystać to jako okładkę, bo jest to po prostu niezła okładka sama w sobie. Tak jak patrzę na poprzednią okładkę na której jestem ja sam, wygląda trochę jak negatyw tej nowej, jest czarno-biała a ta nowa jest pełna kolorów. Na tamtej to mężczyzna stoi na wyjałowionym polu, tu mamy kobietę stojącą na tle bujnego, jesiennego lasu. Wygląda to więc jak przeciwieństwo poprzedniego albumu, jeśli by się temu w ten sposób przyjrzeć. Ale nie było to celem samym w sobie.
RL: Okładka do “A gyönyörű álmok ezután jönnek” jest dość folkowa. Chciałeś w ten sposób podkreślić to, że folk jest obecny w muzyce Thy Catafalque?
TK: Szczerze to nie chciałem poświęcać zbyt wiele uwagi folklorowi. Jasne, jest on obecny na albumie, w piosenkach i motywach które są folkowe, może nie całkowicie folkowe, ale mają jakiś pierwiastek folku w sobie. Ale na pewno nie jesteśmy zespołem folk metalowym. Folk to tylko jeden z wielu komponentów. Ten obraz jest naprawdę fajny i uważam że jest to dobra okładka, ale nie ma na celu reprezentowania tego, że mamy do czynienia z folk metalowym zespołem czy czymś w tym rodzaju. Tak po prostu wyszło i oczywiście, na albumie można znaleźć muzykę folkową ale to tylko jeden z wielu elementów.
RL: Określasz Waszą muzykę jako avant-garde metal. Nawet jeśli nie mówi to zbyt wiele, interpretuje to trochę jako deklarację: nasza twórczość jest swobodna i niczym nieograniczona, więc możesz spodziewać się po niej wszystkiego. Mam rację?
TK: Myślę że to leży bardziej po stronie słuchaczy. Kiedy nie możesz zdecydować czego tak naprawdę aktualnie słuchasz, zawsze możesz powiedzieć że to “awangarda’. I tyle. Myślę że jest to bardziej dla słuchacza niż dla muzyki jako takiej. Tak naprawdę nie mogłem znaleźć lepszego określenia, być może Ty je znajdziesz. Możesz użyć określenia “progressive”, ale wydaje mi się że muzyka sama w sobie nie będzie zbyt dobrze określona. Nie uważam się za zbyt dobrego muzyka, to słychać, więc na pewno nie jestem wirtuozem żadnego instrumentu. Nie ma czegoś takiego, bo nie jestem w stanie czegoś takiego zrobić. Możesz teoretycznie powiedzieć że to muzyka progresywna, bo dla mnie muzyka progresywna to ani metal ani rock, coś pomiędzy. W zasadzie lubię być na swój sposób ekstremalny po stronie metalowej, mamy w końcu elementy black i death metalu, ale jeśli mowa o progresywnym metalu, wydaje mi się że mamy tu zbyt dużo dziur. Więc zdecydowanie preferuję określenie metalu awangardowego który może skręcać w stronę muzyki progresywnej. Ale jest jednak różnica. Nie wiem, może gadam głupoty i wcale nie ma takiej różnicy? Z drugiej strony, lubię działać nieco na skraju. Wiesz, zaczynaliśmy jako zespół black metalowy. I ten black metalowy aspekt wciąż jest u nas obecny i będzie zawsze obecny, bo lubię ten styl i to są moje korzenie i jest to w mojej muzyce. A progresywny metal czy progresywny rock nie bardzo idą w parze z black metalem.
RL: Na koniec chciałem zapytać Cię o węgierską scenę rockową. Do współpracy przy nowym albumie zaprosiłeś szereg świetnych muzyków którzy z powodzeniem prowadzą swoje własne zespoły. Zastanawiam się czy śledzisz na bieżąco poczynania tych bandów i starasz się mieć rękę na pulsie co się dzieje w świecie węgierskiego metalu?
TK: Oczywiście, znam wiele zespołów i z wieloma z nich gramy. Znam wielu muzyków osobiście, w samym Thy Catafalque występuje ośmiu którzy mają swoje własne zespoły a każdy zna się z każdym doskonale. To bardzo mała scena, ale to co w niej fajne to to, że znasz naprawdę wielu ludzi. Więc tak, obserwuje scenę, znam muzyków i jesteśmy jak duża rodzina. Wiesz wielu, wielu ludzi grało z wieloma innymi ludźmi w różnych zespołach, ale to wszystko dlatego że to serio mała scena. Dla przykładu myślę że polska scena jest znacznie większa. Węgry są małe a polski metal jest większy. Oczywiście są jeszcze zespoły które mają po 40-50 lat stażu scenicznego i wciąż są aktywne, ale to już nie moja generacja. One są na innym poziomie, to niejako mainstream w porównaniu do tego co robimy my. Wiesz, przez 21 lat nie zagrałem ani jednego koncertu, nie grałem z żadnym muzykiem, nie było mnie nawet w kraju, bo przez 10 lat mieszkałem w Szkocji. Teraz wychodzimy na scenę, gramy na żywo, to całkowicie nowy dla mnie świat. Gram z ludźmi którzy tworzą scenę, jesteśmy aktywni od jakichś 3 lat a ja poznaję ludzi w prawdziwym świecie, bo dotychczas trzymałem z nimi kontakt online, nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. A teraz to robimy.
Rozmawiał: Marcin Puszka
Zdjęcia: Orsolya Karancz / Season Of Mists
Specjalne podziękowania dla Sebastiena Gameza z wytwórni Season of Mists