Na początek kilka słów do Pawła. Paweł, pamiętasz, jak ja Tobie polecałem pierwszy tom komiksu Niepisane (wyd. Egmont) Mike’a Careya i Petera Grossa? Byłem wtedy po kilku pierwszych rozdziałach, kiedy ta historia naprawdę dobrze się zaczynała, a następnie równie interesująco rozwijała. I, Paweł, kiedy spotkaliśmy się po raz kolejny, a ja przeczytałem już parę dalszych odcinków, to jednak odradzałem Ci tę serię, bo na jej łamy wkroczyło trochę nieogarniętej i pretensjonalnej grafomanii napisanej nieczytelną czcionką. A teraz muszę Ci, Paweł, powiedzieć, że właśnie skończyłem czytać, i jednak znowu czuję się na siłach i w potrzebie polecenia ci tego komiksu, bo zakończenie jest takie jak trzeba; takie, jak obiecywał świetny początek; i takie, że rekompensuje straty estetyczne wywołane przez ślamazarny środek.
CZYTAJ: Zielony horror i rodzinna obyczajówka. Autorki Monstressy zaskakują
Niepisane to typowy Mike Carey, scenarzysta średniej ligi, który jednak miewa przebłyski – i w tym tomie jest ich naprawdę sporo. Zaskakuje już na wstępie, kiedy zabawia się swoim głównym bohaterem, sugerując mu, że nie jest zwykłym mieszkańcem świata, jaki wszyscy znamy, a wytworem wyobraźni swojego ojca, który jego imieniem nazwał protagonistę niezwykle popularnej serii książek o młodocianym czarodzieju, a następnie zniknął, pozostawiając syna na pastwę czytelników. Przeżywając jakże uzasadniony kryzys tożsamości oraz zostając wystawionym na gniew fanów Tom Taylor rusza w epicką, liryczną i dramatyczną odyseję. U swego boku ma towarzyszy – zupełnie jak w czarodziejskiej powieści, na swojej drodze napotyka niebezpieczeństwa – tak samo jak w książce ojca, a jego tropem rusza koszmarny antagonista – nutka w nutkę z kart powieści. I albo w pewnym momencie Mike Carey łapie zadyszkę i komplikuje proste danie dorzucając zbyt dużo składników, albo to ja jestem już zmęczony po wybitnych ilościach smaczków i nawiązań, jakie czytelnikom serwował Neil Gaiman w Sandmanie. Kulminacją jest odcinek nawiązujący do Pieśni o Rolandzie, który z jednej strony jest chyba najcięższy gatunkowo w całym tomie, ale z drugiej – ma bardzo satysfakcjonujące zakończenie.
Cokolwiek by jednak nie mówić o pisarstwie Mike’a Careya, to na końcu tej drogi pojawia się światełko – trzy ostatnie zeszyty to fantastyczna robota scenopisarska. Pierwsze dwa przerzucają bohaterów do nazistowskich Niemiec, a ostatnia – w sam środek bajki dla dzieci. Carey robi tymi odcinkami reset – reset bardzo potrzebny, bo – parafrazując jego własne słowa – opowieść została wypaczona lub zbytnio zagmatwana, a jej wewnętrzna energia uległa zatruciu. Na szczęście odtrutka jest elegancko wprowadzona w komiksowy organizm i daje nadzieję na zwyżkę formy w kolejnym tomie.
Co ciekawe, kreując głównego bohatera Mike Carey i Peter Gross wzorowali się na Harrym Potterze, zaś całkiem możliwe, że Harry Potter wzorowany był na Timie Hunterze z wykreowanej przez Neila Gaimana serii Księgi magii, którą lata temu współtworzył nie kto inny jak Peter Gross. Bardzo dużo tu jest takich konotacji. Może od nich rozboleć głowa. Założę się, że o to autorom chodziło.
CZYTAJ: Początek rozkładu tkanki miejskiej. Geneza Gotham w stylu noir
DySzcz
Fot. materiał wydawcy