Strony przed właściwą częścią komiksu Monica (wyd. kultura gniewu) Daniela Clowesa przedstawiają przeróżne wydarzenia z życia planety Ziemi, ludzkości i świata. Następnie przechodzimy do opowieści składającej się z dziewięciu rozdziałów. Niektóre z nich sprawiają wrażenie, jakby nie były powiązane z pozostałymi, inne jednak puszczają do czytelnika oczko, żeby się zatrzymał, poszperał, zrozumiał więcej. Ledwie komiks się rozpoczyna, a już jedna z bohaterek spogląda w lustro i mówi „Ha! Nie poznaję siebie!”. I ja wtedy też nie poznaję Daniela Clowesa.
Nie chodzi o to, że mistrz „komiksu wiercącego”, niepokojącego i dziwnego, choć jednocześnie mocno osadzonego w rzeczywistości, tym razem nie niepokoi i nie wprawia w osłupienie, bo niepokoi i wprawia, ale robi to inaczej: klarowne wcześniej linie zyskują urozmaicenia w postaci dodatkowych linii, a w miejscach, o które wcześniej tego artysty bym nie posądzał, pojawiają się dodatkowe kreski i kropki. Czyżby progres? Graficznie owszem. Jeśli zaś chodzi o całą resztę, to…
Może najpierw słówko o fabule, ale w wymiarze oszczędnościowym, tak, jak sam autor by tego pewnie chciał: kobieta próbuje odszyfrować swoją przeszłość i poznać losy matki, która porzuciła ją, gdy ta była młoda. Bazując na kilku obrazach, które utkwiły jej w pamięci, wszczyna poszukiwania. W tle tej sytuacji mamy sekty, sprawy nadprzyrodzone i teorie spiskowe. Materiał wyjściowy świetny, ale – przyznaję bez bicia – mnie nie porwał. Przynajmniej do pewnego momentu.
Tym momentem był ostatni kadr Moniki. Dosłownie ostatnia sekunda tego komiksu. Jeden rysunek i kilka zdań, którymi autor wywrócił wszystko do góry nogami. Dawno nie doświadczyłem tak soczystego zakończenia – zakończenia, które momentalnie zachęciło mnie do ponownej lektury. A podczas niej wszystko zaczęło się wiązać, splatać, kojarzyć ze sobą i – jak to u Clowesa – wwiercać w umysł, niepokoić i zadziwiać.
Nie byłoby prawdą, gdybym powiedział, że to jest jakiś obraz epoki, że hippisowskie klimaty zostały tu przedstawione w sposób niesamowity. Bo te realia, ta cała nasza wielka historia, jest tu tylko tłem dla opowieści o jednostce. Patrzę na ten komiks trochę tak, jakby Clowes po raz kolejny próbował sprzedać nokautujący cios gatunkowi ludzkiemu. Albo tenże gatunek, dla którego już raczej nie ma nadziei, strollować. Czy mu się udało? Zdania się podzielone. Jak wspomniałem, początek komiksu mnie nie porwał, a zakończenie rozłożyło mnie na łopatki i wywołało ochotę kolejnej lektury. Ale na krótko po przeczytaniu Moniki miałem okazję spotkać się z moim komiksowym kolegą, którego zdanie bardzo cenię i który, podobnie jak ja, niejeden komiks w życiu widział – i on powiedział mi, że początek albumu był dla niego całkiem niezły, ale zakończenie kompletnie go zawiodło. Wychodzi więc na to, że ten komiks się spodoba, nie spodoba, albo znajdzie się gdzieś pośrodku. Oczywista oczywistość.
Ja jednak polecam Monikę koneserom dzieł dziwnych, w których niby wszystko wygląda jak w klasycznym amerykańskim komiksie z lat 50. XX wieku, a w ramkach narracyjnych nawstawiane jest mnóstwo literek, ale jednak gdzieś tam w tle coś się czai i tylko czeka, żeby wejść nam pod skórę i wywołać ciarki.
Warto podkreślić dwie rzeczy. Pierwsza jest taka, że Monica doczekała się polskiej premiery zaledwie dwa dni po premierze amerykańskiej. Druga natomiast dotyczy okładki – Clowes bardzo często, jeśli nie zawsze, umieszcza na okładkach portrety swoich bohaterów. Twarze spoglądają na nas lub tuż obok na nas, ale zawsze są frontem. Monika nie spogląda już na nas. Odwraca od nas wzrok. To chyba coś znaczy, prawda?