Nie ma co ukrywać, że muzyczny rynek po pandemii przypomina obecnie solidnie napompowany balon. Wydarzeń jest tak dużo, że powoli przestają dziwić koncerty które odbywają się w tak niemodne towarzysko dni jak poniedziałek czy wtorek. Właśnie na pierwszy i drugi dzień tygodnia przypadły polskie wizyty kanadyjsko-fińskiego Smoulder oraz nowojorskiego Tower i choć koncerty określić można śmiało mianem nieco kameralnych, to trzeba sobie powiedzieć, że emocji na nich nie brakowało.
Warszawski koncert, odbywający się w mniejszej z sal klubu VooDoo, otworzył zbierający ostatnio całkiem pochlebne recenzje stołeczny Metallus. Oldschoolowe z brzmienia i wyglądu trio z namaszczeniem oddało rytualny hołd dla Black Sabbath, chłoszcząc zgromadzoną pod sceną publiczność ostro ciosanymi riffami. Riffy, wygrywane po równo przez gitarę elektryczną i gitarę basową, brzmiały naprawdę potężnie a wspierane przez posuwistą i mozolną pracę bębnów, zyskiwały należnego im majestatu. Co ważne, panowie dużą uwagę przykładali też do melodii, co objawiało się w emocjonalnie wykonywanych, nierzadko w wokalnych harmoniach, epickich i wzniosłych refrenach. Metallus zagrał krótko acz intensywnie, skupiając się wyłącznie na materiale ze swojej debiutanckiej, podwójnej płyty “Funeral Of The Sun”. Ciężarowy początek koncertu zrobił na mnie dość duże wrażenie, więc oczywistym było że apetyt na wzniosłe doznania rósł z minuty na minutę.
Chwilę po mocarnym koncercie Metallus, swój show rozpoczęli amerykanie z Tower, którzy promowali tego wieczoru swój drugi długograj, “Shock The System”. Tower to zero-jedynkowe przeciwieństwo Metallus – nic nie pozostało z dusznej, smolistej atmosfery występu warszawiaków: nowojorski kwintet ciężar zamienił w polot, a majestat w rock’n’rollową jazdę bez trzymanki. Brylowała przede wszystkim odziana w obcisłe chains & leather wokalistka Sarabeth, udowadniając że jej wokalne popisy znane z płyt studyjnych to nic innego, jak naturalny talent. Potężny głos zaklęty w drobnej dziewczynie niemalże kruszył mury stołecznego VooDoo. Grupa skupiła się na repertuarze z ostatniej płyty – świetnie zabrzmiały takie hity jak “Blood Moon” czy “Prince Of Darkness” a zagrane na koniec “Elegy” z debiutanckiego albumu postawiło kropkę nad i. Kolejny, świetny koncert tego wieczoru!
Ostatni na scenie zameldował się headliner całego tournee, czyli Smoulder. Grupa konsekwentnie buduje swoją markę na heavy metalowej mapie świata, a ich ostatnie dzieło, “Violent Creed Of Vengence” to krążek potężny, choć wymagający. Do klubu wrócił cięższy klimat, który przejawiał się tym razem jednak we wzniosłych zaśpiewach i skandowaniach, za które odpowiadała stojąca na czele kanadyjsko-fińskiego bandu, Sarah Ann. Smoulder to grupa która stawia na ciężkie, wzniosłe kompozycje, jednak chętnie urozmaica je szybszymi, wręcz power metalowymi fragmentami. Tak było podczas rozpędzonego “The Talisman And The Blade” czy wyczekiwanego przez fanów “The Bastard Steel” które zabrzmiało naprawdę masywnie. Na koniec formacja zostawiła “samo gęste” jak to zwykło się mawiać w metalowych kuluarach – kiedy band zaintrodukował pierwsze takty “Ilian Of Garathorm”, publiczność wpadła w ekstazę, wykrzykując w uniesieniu kolejne słowa refrenu. Zakończyli rewelacyjnym i uwielbianym przez fanów “The Sword Woman”, który zabrzmiał z wyjątkową mocą. Co istotne, Smoulder w wydaniu wrześniowym jawił się jako znacznie bardziej świadomy swojego brzmienia i bycia na scenie zespół – podczas ich poprzedniej wizyty w naszym kraju w ramach marcowego Helicon Metal Festival, bywało z tym niestety różnie. Tym razem wszystko się zgodziło – gitary grzmiały tłusto i masywnie, sekcja rytmiczna intensywnie i z mozołem pchała machinerię do przodu a nad wszystkim górował charakterystyczny, manieryczny wokal Sary.
Po koncercie muzycy wszystkich zespołów wmieszali się w tłum a rozmowom o ulubionych zespołach, ukochanych płytach oraz zaskakujących debiutach nie było końca. Jak zwykle na imprezach organizowanych przez Helicon Metal Promotions, bez problemu można było się zaopatrzyć w płyty i koszulki występujących zespołów a także uzbroić się w niezbędne nowości wydawnicze za sprawą nieodzownego kramiku kultowego zaopatrzeniowca wszystkich lokalnych maniacs, Ossuary Records. Kiedy wcale nie-tak-znów-bardzo-późną nocą opuszczałem tereny VooDoo, miałem wrażenie, że wykorzystałem poniedziałkowy wieczór w możliwie jeden z najlepszych sposobów. Jakieś 3 godziny ze szczerą, mocną muzyką tworzoną przez młode, zaangażowane zespoły, z daleko od komercji, wymuskanych produkcji stadionowych i wydumanego profesjonalizmu. Prawdziwa muzyka gra w ciasnych, piwnicznych klubach, obok opuszczonych torowisk i z dala od rozbudowanej, miejskiej infrastruktury. To niemalże muzyczny urbex, który dostarcza wielu niezapomnianych doświadczeń i emocji. Oby do następnego!
Tekst: Marcin Puszka
Zdjęcia: Kamil Maksim