Trzeci tom wieńczy udział Mike’a Careya w sadze o mrocznych i magicznych perypetiach Johna Constantine’a na łamach serii Hellblazer (wyd. Egmont). Brytyjski scenarzysta postanowił wysłać Johna do piekła i z powrotem, na ulice Londynu. Poszedł tym samym na całość, bo choć bohater w poprzednich odcinkach trafiał już do piekiełka, to nigdy w tak rozbuchanym, wręcz dworskim wymiarze.
Piekło według Careya nie jest miejscem, do którego John prowadzi czytelnika na chwilę, zostawiając go w zaciekawieniu. Nie jest owiane tajemnicą. Jest za to zbiorowiskiem demonów ubranych w śmieszne fatałaszki i walczących o wpływy na szczytach władzy. Choć sam trzon intrygi jest całkiem ciekawy, wszystko zdaje się rozmywać w tej dworskości, która robi z porządnej serii kiepski horror kostiumowy.
Ta najdłuższa część tomu ma jednak swoją przeciwwagę w postaci kilku krótkich historii – to standard nie tylko w seriach Vertigo, ale amerykańskich zeszytówkach w ogóle. Po dłuższych sagach przychodzi odpoczynek w postaci pojedynczych zeszytów, które czasem – dla oddechu – rysowane są przez innego twórcę. Głównodowodzący sferą rysunkową w tym tomie Leonardo Manco, dość męczący w swojej fotorealistycznej manierze, dostaje tu wytchnienie czterokrotnie i za każdym razem jest to coś naprawdę dobrego: już na samym starcie wita nas Giuseppe Camuncoli, artysta, który swoją kreską przenosi do Hellblazera klimat Dylana Doga, a w ostatnich chwilach życia serii, za kadencji Petera Milligana stanie się jej w miarę regularnym rysownikiem. Następnie zeszytowe występy zaliczają Frazer Irving, niesamowity John Paul Leon, zaś na deser dostajemy kilka plansz od Marcelo Frusina. Każdy z tych rysowników – może poza ostatnim – dostaje do narysowania naprawdę ciekawą historię.
Okazuje się, że Carey sprawdza się znacznie lepiej, kiedy nie musi rozpisywać wielozeszytowych sag, a skupia się na londyńskich retrospekcjach czy sytuacjach barowych. Kawałek rysowany przez Irvinga to tak naprawdę epilog do piekielnego zejścia Johna, poświęcony w pewnym sensie postaci, która w dramatycznych okolicznościach ginie na łamach tego inferno. Leon z kolei dostał do zrealizowania kilkuwątkową historię o demonach opowiedzianą przez Johna bez wstawania z barowego stołka.
Dużą rolę w tym tomie odgrywa Chas, kumpel Johna, pojawiają się też istotne postaci z przeszłości maga z Liverpoolu. Czasem jest z rozmachem, czasem kameralnie. Carey wywiązał się z zadania po swojemu – troszkę przesadził, czasami dawał radę. Nie będę tęsknił za jego wersją Hellblazera, ale za samą serią – owszem. Nie ma zapowiedzi kolejnych tomów, a przecież w kolejce stoją jeszcze opowieści pisane przez Paula Jenkinsa i Petera Milligana, lepsze od Careya i Ellisa, równe poziomem Delano i Ennisowi.