Najpierw zdecydowały o tym niektóre koncerny motoryzacje, a teraz decyzję na poziomie centralnym podjął Parlament Europejski. 2034 rok będzie ostatnim, w którym będzie można kupić w Europie auto o napędzie innym niż elektryczny i wodorowy.
Przeciwko tej decyzji protestują rządy niektórych krajów i ekolodzy – bo według nich problem z wysoką emisją CO2 leży gdzie indziej.
CZYTAJ: Premier o fabryce polskich samochodów elektrycznych: projekt jest na właściwej ścieżce
Od 2035 roku nie będzie można kupić w salonie ani auta spalinowego ani hybrydy, także tej plug-in, czyli doładowywanej z gniazdka. Te auta nie będą spełniały normy zero-emisyjności. Konsekwencje długofalowe to przede wszystkim wyższe ceny aut spalinowych z drugiej ręki – mówi Dariusz Balcerzyk z Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar. – Możemy obawiać się także pewnych restrykcji narzucanych na właścicieli samochodów spalinowych, na ich użytkowników. Mam tu na myśli jakieś dodatkowe obciążenia podatkowe. Zapewne będzie też droższe paliwo do takiego auta. Droższe będą także usługi serwisowe, ponieważ będzie potrzeba więcej a przykład elektryków, a mniej tradycyjnych mechaników.
Mieszane odczucia ma także dr Amelia Staszowska z Politechniki Lubelskiej, która zajmuje się badaniami jakości powietrza. Problemem jest źródło zasilania ładowarek: – Ekologiczny elektryk nadal korzysta z energii, która jest produkowana przez elektrownie oparte na paliwach konwencjonalnych, czy to będzie węgiel kamienny czy spalana biomasa, produkcja CO2 nie jest w żaden sposób zmniejszona. Jeżeli chcemy, żeby elektryki były totalnie ekologicznie, to ta energia musi pochodzić ze źródeł odnawialnych, gdzie nie mamy emisji CO2 – podkreśla dr Amelia Staszowska.
Taki problem jest także z ładowarkami publicznymi budowanymi przez samorządy czy prywatne firmy: – Jeżeli te ładowarki nie mają własnego zasilania, nie ma na przykład ogniwa fotowoltaicznego, tyko są podpięte do sieci energetycznej, czyli z wykorzystaniem węgla kamiennego, to nadal energia nie jest tak czysta, żeby można było mówić, że elektryk jest w stu procentach ekologiczny – mówi dr Amelia Staszowska.
CZYTAJ: Premierowy pokaz pierwszego polskiego samochodu elektrycznego
Decyzja Parlamentu Europejskiego nie była jednogłośna, bo podzielone były niemal wszystkie frakcje w Parlamencie. Zróżnicowane opinie są także wśród mieszkańców Lublina: – Chodzi o nasze zdrowie. Jestem za – mówi jedna z mieszkanek. – Jest mało stacji do ładowania samochodów elektrycznych i są drogie w utrzymaniu. Pewnie sama wymiana baterii to duży koszt – dodaje inny mieszkaniec.
To, że proces elektryfikacji w Polsce będzie przyspieszał także w związku z decyzją Parlamentu jest pewne. Poszczególne samorządy już teraz decydują się na montaż sieci publicznych ładowarek, których w całej Polsce i w mieście jest niewiele. W Lublinie zmieni się to prawdopodobnie w 2024 roku – mówi Justyna Góźdź z Urzędu Miasta. – Mamy zamiar postawić 166 punktów ładowania w 83 lokalizacjach. Zakładamy że te ogólnodostępne stacje ładowania pojawią się w dzielnicach o wysokiej zabudowie wielorodzinnej – tam, gdzie mieszkańcy mają ograniczone możliwości ładowania pojazdów. Przewidziano je również na obszarach szczególnie atrakcyjnych pod względem turystycznym, a więc również ścisłe centrum miasta.
CZYTAJ: Ponad 180 stacji ładowania “elektryków” powstanie w Lublinie
Mimo niewielu ładowarek i stosunkowo wysokich cen samochodów elektrycznych, ich liczba – przynajmniej w Lublinie – stale rośnie. W 2020 roku było ich 90, teraz jest cztery razy więcej.
Dzięki rządowemu programowi „Mój Elektryk” można otrzymać nawet 27 tysięcy złotych dofinansowania na zakup auta elektrycznego. Ale cena samochodu nie może przekroczyć 225 tysięcy.
Samochody elektryczne niebawem mogą być tańsze. Jeden z koncernów jest w trakcie wdrażania nowej generacji akumulatorów litowo-żelazowo-fosfaranowych, które są trwalsze, szybciej się ładują i co najważniejsze – kosztują mniej.
FiKar/ opr. DySzcz
Fot. pexels.com