Przyznaję, że nie sięgnąłbym po ten album, gdyby nie nazwisko autora, który jest gwarantem dynamicznych rysunków, będących skrzyżowaniem Sergio Toppiego z Przemkiem Truścińskim lub nawet ze sporą częścią polskiej sceny komiksowej lat 90., kiedy to chłopaki i dziewczyny lubili sobie podziabać sianko z kresek, jak to się mawiało. Sean Murphy – wirtuoz rysunku i jego Zorro. Z martwych (wyd. Egmont) – tytuł, który w stu procentach i bez ogródek zdradza zawartość. Bo chociaż komiks zaczyna się sceną sprawiającą wrażenie, że będzie to kolejna komiksowa adaptacja klasyka płaszcza i szpady, to już kilka kadrów później okazuje się, że to tylko inscenizacja – doroczne przedstawienie połączone z rekonstrukcją zdarzeń w hołdzie legendarnemu bohaterowi. Historia lubi się jednak powtarzać, a przeszłość często dopada nas w teraźniejszości, więc i w tym przypadku miasto La Vega terroryzowane jest przez bandziorów, a zastraszeni mieszkańcy z nadzieją wypatrują nadejścia bohatera. No i ten wreszcie przybywa – a właściwie inkarnuje lub odradza się z tytułowych martwych i ze swoim archaicznym słownictwem stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Ta komunikacja werbalna wychodzi mu różnie, ale sprawności w posługiwaniu się szpadą nie można mu odmówić. Legenda ożywa na nowo, nadzieja kolejny raz zostaje przywrócona, tym razem jednak wywijaniu szabelką towarzyszy ryk karabinów, a w tle szarżują łobuzy z kartelu narkotykowego, na czele z gościem wyglądającym jak Danny Trejo. Sean Murphy lubi bawić się popkulturowymi motywami. Ożywia tego trupa stylowo, z ukłonem w stronę tradycji, ale też uwspółcześniając szlachetną legendę. Lekturze albumu towarzyszy uczucie deja vu, więc powinien spodobać się tym, którzy lubią przetwarzane w nieskończoność motywy i sceny, które widzieli już miliony razy. Tym, którzy nie przepadają za popkulturowym przetwórstwem w komiksach pozostaje radość z obserwacji rysunków Seana Murphy’ego, które trzymają poziom wyklarowany w jego poprzednich dziełach.
POSŁUCHAJ: Niech żyje komiks!
Na fali popularności zaistnienia komiksowej postaci w innych mediach wydawcy często decydują się na publikację produktu, dzięki któremu będą mogli coś na tej całej sytuacji zyskać. I tak po niezwykle popularnym serialu z uniwersum DC dostaliśmy całkiem przyjazną zbieraninę różnych opowieści z Pingwinem, jednym z wrogów Batmana. Batman Arkham (wyd. Egmont) to wręcz podręcznikowe przedstawienie rozwoju tej postaci – redaktorzy pokazują jej debiut z 1941 roku, po czym prezentują najważniejsze opowieści z ptasim ancymonkiem, a kończą one-shotem z roku 2008.
Spoglądając na pierwszą i ostatnią historię z tego zbioru, widać jak na dłoni jak zmieniło się podejście do kreacji superłotrów w komiksach, ale nie tylko. Bo i podejście scenarzystów do swojej pracy, i psychologia postaci, i wreszcie rynek wydawniczy – wszystko to diametralnie się zmieniło w ciągu tych niemalże już 100 lat. I tak jak te dwie historie mogą prowokować wieloaspektowe rozważania o branży komiksowej, tak pomiędzy nimi znalazło się miejsce dla kilku perełek. Cztery zeszyty objętości tego albumu to bowiem popis umiejętności duetów totalnych. Mam tu na myśli duety scenarzysta-rysownik. Pierwszy z nich to Alan Grant i Norm Breyfogle, a drugi – Doug Moench i Kelley Jones. To znani polskiemu czytelnikowi fachowcy, którzy już w latach 90. XX wieku brylowali w komiksach TM-Semic, tworząc opowieści, nad którymi roztaczała się aura prawdziwej tajemnicy. Scenariuszowo to była porządna detektywistyczna robota, a graficznie – wspaniała dynamika, autorski sznyt, charakterystyczne kadrowanie i mnóstwo niezapomnianych kadrów oraz plansz. Oba duety doczekały się już zbiorczych wydań swoich zeszytów. Mam nadzieję, że w Polsce też ktoś kiedyś wpadnie na taki pomysł, bo zdecydowanie są to historie, które należy ocalić od zapomnienia.
POSŁUCHAJ: Tomasz Niewiadomski o starych amerykańskich zeszytówkach
DySzcz
