Gdybym miał podsumować tegorocznego Open’era w jednym zdaniu, to… poddałbym się od razu, bo tak wielu wydarzeń po prostu nie da się streścić nawet i w jednym akapicie. Dlatego zapraszam na nieco dłuższe podsumowanie Open’er Festival powered by Orange 2025.
J Balvin na Open’er Festival 2025
foto: Filip Janowski
Kilkudziesięciu artystów na 4 scenach, a pozamuzycznie: ogromny teren, kilkanaście stref z atrakcjami przygotowanymi przez partnerów imprezy, teatr, pokazy mody, foodtrucki – to wszystko czekało na przybywających do Gdyni. Aż 8 000 osób buduje miasteczko tworzące przestrzeń festiwalu na lotnisku Gdynia-Kosakowo, by festiwalowicze przez 4 dni mieli zapewnione jak najwięcej rozrywki i atrakcyjne przestrzenie, w których można spędzić czas pomiędzy koncertami.
W tym roku można było m.in. przenieść się do świata słynnych resoraków, zdobyć jeansową torbę z personalizacją, zrobić makijaż u specjalistek jednej ze światowo znanych marek kosmetycznych, zaangażować w proces upcyclingu czy pograć w piłkę nożną w „klatce” przy oprawie muzycznej serwowanej przez DJa i komentarzu prowadzącego na strefie. Do strefy piłki nożnej zajrzał pewnego wieczoru nawet sam Wojciech Szczęsny (świadkowie mówią, że strzelił dwie bramki!).
Open’er Festival w 2025 roku stałych bywalców zaskoczył dwiema dużymi zmianami. Przed sceną główną stanowiska akustyków i operatorów świateł rozbito na dwa namioty i rozsunięto na boki, tworząc tym samym otwartą przestrzeń na wprost sceny. Większym szokiem była jednak decyzja by po latach całkowicie wymienić konstrukcję legendarnego Tent Stage. Słynny openerowy namiot z falami i masztami przypominającymi te cyrkowe zniknął z terenu festiwalu, a na jego miejsce postawiono nowoczesną, dwukolorową konstrukcję. Przed rozpoczęciem koncertów niektórych, w tym mnie, ogarnęły obawy jak odbije się to na słynnej atmosferze Tenta i akustyce koncertów w namiocie, który był ikoną imprezy i znakiem rozpoznawanym nawet zagranicą. Dlatego też o obie istotne zmiany, płynące z nich wyzwania oraz powody wprowadzenia tych modyfikacji zapytałem na konferencji prasowej.
Jest to zrobione oczywiście po to, żeby podnieść jakość oglądania i odbierania koncertu. Wiemy o co chodzi, że dużo większa zostaje przestrzeń na wprost sceny, bo FOH [inaczej nagłośnienie – przyp. red.] jest rozsunięty. Jest to taki trend, który funkcjonuje na świecie od jakiegoś czasu. Wydaje mi się, że ze wszystkimi potencjalnymi problemami sobie radzimy. Chodzi tutaj o komfort uczestników – dużo więcej osób stoi naprzeciwko sceny. Co do Tentu: mamy zupełnie nowe konstrukcje, monumentalne, większe, z potencjalnie lepszą akustyką, bardziej stabilne… Bardzo stabilne w kontekście różnych zawirowań pogodowych, które się dzieją na świecie. Ja osobiście bardzo [te nowe konstrukcje] lubię. Na pewno jest bardzo [ważnym] elementem, kolejnym w kontekście uczestników, o czym ktoś może nie pamiętać, że te namioty nie mają słupów. Czyli mamy dwa przypadki, w których widoczność dla uczestników jest bez porównania lepsza. Dlatego, że tu mamy przesunięte FOHy na boki, a tutaj w przypadku tych nowych scen nie mamy słupów, które oczywiście fajnie wyglądają na fotografii, ale generalnie ogląda się przez nie koncert. (śmiech) W związku z tym, to jest kluczowe. Naszym celem jest efektywność i podniesienie jakości uczestnictwa. [Te konstrukcje] są też wyższe, co powoduje, że – nawet dzisiaj widać – te temperatury są lepsze, jest więcej powietrza, większa cyrkulacja, i daje nam to też potencjalnie większe możliwości związane z nagłośnieniem, światłami, i tak dalej. Ale festiwal jest żywą materią, więc wszystko zawsze przed nami. – powiedział Mikołaj Ziółkowski, pomysłodawca imprezy i szef spółki Alter Art, która od samego początku (a więc od 2002 roku) organizuje Open’er Festival.
Muszę przyznać, że moje obawy zniknęły już po pierwszym koncercie. Owszem, fotografie mają już niestety inny klimat, ale koncerty nie straciły nic na atmosferze, widoczność faktycznie jest lepsza i łatwiej jest oddychać w gęstym tłumie. Nie odczułem natomiast różnicy w akustyce pomiędzy starym a nowym Tent Stage, tak więc poprawy w tym kontekście (przynajmniej z mojej perspektywy) brak, ale na szczęście nic się też nie pogorszyło.
foto: Filip Janowski
Skupmy się jednak na muzyce, bo to przecież najważniejsza strona festiwalu muzycznego. Headlinerzy w tym roku stanowili szczególnie łakomy muzyczny kąsek dla starszej publiczności. Massive Attack, Nine Inch Nails, Muse i Linkin Park to renomowane formacje znane od lat. Żadnego z koncertów nie można nazwać zawodem, ale w jednym z nich czegoś brakowało. Po kolei.
Pierwszego dnia zagrała grupa Massive Attack. Hipnotyzujące, mroczne dźwięki z głębokimi tekstami, bardzo dobre wykonanie utworów (choć wokal podróżującego z zespołem gościnnie występującego piosenkarza Horace’a Andy’ego niestety wskazywał już na jego zaawansowany wiek) i minimalistyczna oprawa świetlna poruszały duszę i zostawiały przestrzeń na to, co działo się na telebimach: mocny, ważny przekaz o sprawach istotnych, okraszony zdjęciami, liczbami i hasłami w języku polskim.
Drugiego dnia zagrała grupa Nine Inch Nails. Chłód, surowość, brudne brzmienie – tak można byłoby określić klimat stworzony przez grupę dowodzoną przez Trenta Reznora. Nie zabrakło emocji i specyficznego klimatu, a do tego niezwykle precyzyjnego wykonania utworów, które brzmiały wręcz dużo lepiej, niż w wersji studyjnej. Nieoczekiwaną gwiazdą tego występu został… operator kamery. Okazuje się, że Nine Inch Nails ma swojego człowieka od tej części występu i takie przedsięwzięcie jest absolutnym strzałem w dziesiątkę. Kamera krążyła pomiędzy muzykami, a ujęcia zza pleców wokalisty, pokazujące jego pracę oraz reagujący tłum widziany niemal 1:1 z jego perspektywy przyprawiały o ciarki.
foto: Filip Janowski
Trzeci dzień to koncert Muse. Brytyjczycy prezentowali się monumentalnie – ich przeboje po prostu brzmią dobrze, sami muzycy świetnie przygotowani są do ich wykonania, a scenografia cieszy oko wraz z efektami. Jednak to właśnie na tym koncercie czegoś brakowało. Po pierwsze – dźwięku z mikrofonów w kilku momentach. Przede wszystkim podczas utworu „Psycho”, który zespół (nieświadomie) wykonał w wersji instrumentalnej. Mikrofony zawiodły potem jeszcze kilka razy. Osobiście większy niedosyt mam jednak po występie Matta Bellamy’ego, którego show był w moim odczuciu kompletnie bezosobowy, wydawał się być znanym mu na wylot schematem powtarzanym przed kolejną publicznością.
Ostatni dzień to koncert grupy powracającej po latach i po trudnych przejściach. Wydarzenie niezwykle ważne na skalę światową, nie dziwi więc, że to właśnie na koncert Linkin Park przybyły największe tłumy. Mike Shinoda i jego ludzie są w doskonałej formie, i to mimo bardzo trudnych przejść (w 2017 roku zmarł wokalista Chester Bennington), a radość z powrotu na scenę biła od muzyków z daleka. Był to wręcz wzruszający obraz. Świetnie spisała się Emily Armstrong, która nie starała się być nowym Benningtonem, a jedynie jak najlepiej wykonać nagrane przez niego przeboje oddając mu szacunek, co wychodziło jej bardzo dobrze. Fenomenalnie spisywała się natomiast w nowych utworach, napisanych pod nią. Do tego piękna scenografia, ekrany, zaawansowany show świetlny, lasery i chóralnie śpiewająca publiczność. Zespół potwierdził, że wciąż należy do gigantów gatunku i sceny w ogóle.
foto: Filip Janowski
Trudno w kontekście Open’era 2025 mówić o wielkich rozczarowaniach. Wymienia się jednak w tym kontekście Tylę, która nie miała na scenie żadnych muzyków, pojawiały się problemy techniczne, na które często narzekała, kontakt z publicznością był płytki, a wokalistka przejmowała się przede wszystkim swoim wyglądem. Niemniej, przyjemna pogoda i bujające piosenki Tyli sprawiały, że nawet malkontenci przynajmniej tupali nogą.
Poza headlinerami warto wspomnieć o koncertach takich artystów jak J Balvin, który Tent Stage zamienił w jedną wielką imprezę w stylu latino; Jorja Smith, która czarowała balladami i rozgrzewała bardziej tanecznymi utworami w oldskulowym brytyjskim klimacie; Kaśka Sochacka, Igo, Mela Koteluk czy The Cassino, którzy udowodnili, że polscy artyści nie muszą mieć kompleksów przy zagranicznych gwiazdach; Little Simz, Rufus du Sol czy Doechii, którzy chyba sami zaskoczeni byli tak dobrym odbiorem i tłumami zebranymi przed sceną, ale po prostu zasłużyli na to wysoką jakością występów i atmosferą tworzoną ze sceny; Maribou State, Magdalena Bay, St. Vincent, Antony Szmierek, Neil Frances, Samara Cyn oraz Zaho de Sagazan, którzy tworzyli wyjątkowy klimat, każde z nich na swój własny sposób, czy to budując ciepłą, gościnną atmosferę, czy wychodząc do publiczności, czy też kreując coś bardzo alternatywnego i oryginalnego; Justice, którzy stworzyli show zakończony w sposób przypominający sceny z filmów, kiedy główny bohater odchodzi w stronę zachodzącego słońca pozostawiając za sobą tumany kurzu i efektowne wybuchy; David Kushner, który pokazał, że czysty, silny wokal, klasa na scenie i solidny zespół nie potrzebują pirotechniki i wyszukanych efektów; RAYE, która udowodniła, że choć w muzyce coraz większą rolę odgrywają komputery i maszyny, żywy zespół i perfekcyjny wokal zawsze będą górą, czy wspaniała Camila Cabello, która na pierwszym koncercie w Polsce pokazała wszystko, co najlepsze: doskonały wokal, piękną, interesującą scenografię zmieniającą się z biegiem koncertu, tańce, choreografie, przearanżowane piosenki, świetną pracę z kamerą i bardzo ciepły kontakt z publicznością.
foto: Filip Janowski
Za nami edycja obfitująca w solidne koncerty z bardzo szerokiego wachlarza gatunków. Przed nami całe lato koncertów i oczekiwanie na pierwsze ogłoszenia festiwalowe na przyszły rok. Pierwszy headliner na Open’era 2026 jest już zakontraktowany, organizator nie chciał jednak zdradzić kto to taki. A po różnorodności tegorocznej edycji próby przewidywania czegokolwiek są wróżeniem z fusów. Pozostaje nam więc po prostu czekać, wsłuchując się w muzykę artystów, którzy dla 140 000 uczestników edycji 2025 stworzyli koncertowe wspomnienia.
/Filip Janowski/