Tradycyjnie i nowocześnie. Hellblazer według Paula Jenkinsa

hellblazerpj1 2024 09 08 213645

Na samym starcie swojej przygody z pisaniem Hellblazera (wyd. Egmont) Paul Jenkins przygotował dla głównego bohatera paralelę, przerzucając go z Australii do rodzinnej Anglii i w każdym z tych miejsc opowiadając o tubylcach prowadzących nierówną walkę o prawo do istnienia. Czy będą to Aborygeni, lżeni przez białego człowieka, ale wspierani przez nadprzyrodzone bóstwa, czy punkowcy i dziwacy broniący swojego domu przed wampirami w garniakach – wszyscy mierzą się z podobnymi problemami. I choć natężenie tych problemów w innych miejscach świata może być przeróżne, to dla ofiar nie ma to znaczenia.

CZYTAJ: Nawiedzony dom w sercu Hollywood. Brubaker i Phillips w swoim żywiole

Nierówności społeczne i rasizm to kwestie podejmowane nie tylko przez Jenkinsa, ale dobrze, że już na wstępie brytyjski pisarz zaznacza, że nie będzie od tych tematów odchodził. Nie odchodzi też od spuścizny Hellblazera – sięga po wątki podejmowane przez poprzednich scenarzystów, nawiązując do Egzorcysty wraca do tego, co wydarzyło się w Newcastle, oraz ustawia na szachownicy postaci, które wcześniej z niej zleciały. A przy okazji dorzuca coś od siebie, chociażby w odcinku z latającym rowerzystą, w którym wygrzebuje z pamięci Johna kolejnego z jego kumpli, mieszając rzeczywistości i dodając szczyptę nienachalnego romantyzmu.

Z drugiej strony ciężko oprzeć się wrażeniu, że dużo tu wodolejstwa – kolejne strony pękają w szwach od narracji głównego bohatera, które zwykle są całkiem cennym komentarzem uzupełniającym, ale często spokojnie mogłyby po prostu nie istnieć. Niektóre sekwencje obyłyby się bez tych słownych ulewań, co pozwoliłoby bardziej poszaleć Seanowi Phillipsowi, choć patrząc na jego dorobek w kategorii przegadanych komiksów z linii Vertigo, trzeba przyznać, że ten weteran amerykańskich komiksów ambitnych przywykł do pływania w takiej wodzie. Kiedy Jenkins zaczyna w końcu nieco odpuszczać narracje, komiks zyskuje płynność.

CZYTAJ: Satyra i groza. Wycieczka do spa z koszmaru

To dobry klasyczny Constantine, świetnie kontynuujący stare tradycje i otwierający nowe. Przypomnę, że polski edytor nie zdecydował się na wydawanie tej serii chronologicznie, a za kryterium wybrał nazwisko scenarzysty. I w tym tomie dostajemy szereg zeszytów oscylujących wokół jubileuszowego, setnego numeru serii, zawierającego historię Grzechy ojca. Tomy Jenkinsa należy czytać po Delano i Ennisie, do których mocno nawiązuje, a przed Ellisem, Azzarello i Careyem, którzy z kolei nawiązują do tych Jenkinsa. Czy doczekamy się Milligana? Czas pokaże.

DySzcz

Fot. materiał wydawcy

Exit mobile version