Gotycki Monument – recenzja „The Mandrake Project” Bruce’a Dickinsona

dickinson sss 2024 02 28 125339

Jest obecny na scenie od ponad 45 lat. Ilość albumów i singli które wydał, w zasadzie trudno zliczyć. Na co dzień stoi na czele prawdopodobnie najważniejszego zespołu heavy metalowego w historii naszej planety. Prócz tego, jest emerytowanym pilotem pasażerskich linii lotniczych, coachem, biznesmenem i wciąż aktywnym szermierzem a do tego pieczołowicie opracowuje kolejne receptury dla własnej marki piwa. Nazywa się Bruce Dickinson i jakimś cudem znalazł wśród tych wszystkich zajęć czas, żeby nagrać pierwszy od 19 lat solowy album!

Nie czarujmy się, „The Mandrake Project” to jedno z najbardziej wyczekiwanych wydawnictw 2024 roku. Ostatni album sygnowany nazwiskiem Dickinsona, ukazał się w 2005 roku i był niezwykle udaną kontynuacją fanatycznie przyjętych klasyków: „Accident Of Birth” i „The Chemical Wedding” z 1997 i 1998 roku. Wielu fanów miało nawet Bruce’owi nieco za złe, że odpuścił swą solową karierę kosztem reaktywowanego Iron Maiden, które jest przecież zespołem co nudy nie znosi. Niemniej jednak 1 marca A.D. 2024 siódmy album Bruce’a Dickinsona staje się faktem. Faktem, obok którego nie da się przejść obojętnie.  

Krążek rozpoczyna monumentalny “Afterglow of Ragnarok”, kawałek który zaczął całe zamieszanie, stając się pierwszym singlem pilotującym płytę. To świetny “otwieracz” – z rasowym, “ciężarowym” riffem i wpadającym w ucho, chwytliwym refrenem. Kapitalnie wypada drugi na płycie “Many Doors To Hell”, z jeszcze bardziej nośnym refrenem, murowany, koncertowy hit. W obydwu kawałkach Bruce wspaniale zharmonizował swoje wokale, potwierdzając, że choć latka lecą, wciąż jest on jednym z najlepszych heavy metalowych wokalistów na świecie. 

Prawdziwa jazda na “The Mandrake Project” zaczyna się wraz z pierwszymi dźwiękami “Resurrection Men”, który jest już znacznie mniej typowy, nawet jak na rozległe standardy brytyjczyka. Utwór brzmi jak futurystyczna wersja Genesis, ma w sobie iście prog rockowe zacięcie. Etatowy gitarzysta i producent wokalisty, Roy Z, urzeka tu akustycznymi brzmieniami a’la flamenco – w tym miejscu daje znać o sobie natura muzyka, który na co dzień stoi na czele Tribe of Gypsies, grupy poruszającej się w stylu rocka latynoskiego. Zresztą, akustyków na tej płycie jest znacznie więcej, a najpiękniej grają w urokliwej balladzie “Face In The Mirror” – to kolejna, bardzo udana “pościelówka” w dyskografii Bruce’a. Jeśli przepadacie za “Arc Of Space” czy “Tears of the Dragon”, bez wątpienia zakochacie się w “Face In The Mirror”, który dodatkowo urzeka wspaniałą, romansową solówką Roya. Najmocniejszymi fragmentami płyty są jak dla mnie miażdżący swoim klimatem “Shadow Of The Gods” oraz wybitna przeróbka Ironowego “If Eternity Should Fail”, ukrywająca się tu pod tytułem “Eternity Has Failed”. Pierwszy z tych numerów to niezwykle emocjonalny, z początku balladowy numer, który z każdą sekundą, z każdym taktem i każdą nutą, nabiera wyrazu i mocy. Ma w sobie coś z muzyki poważnej, a sposób w jaki budowana jest jego dramaturgia, jest godny nieśmiertelnych mistrzów muzyki. Rozdzierający z pozoru spokojną kompozycję na strzępy metalowy riff w 4 minucie, jest prawdopodobnie jednym z najcięższych i najbardziej brutalnych momentów, jakie kiedykolwiek stworzył brytyjski wokalista i jego współpracownicy. Bruce daje w tym numerze z siebie 100%, przeżywając każde pojedyncze słowo w rzeczonym mocniejszym fragmencie, zbliżając się wręcz do thrashowej, wokalnej ekwilibrystyki. Wspomniany “Eternity Has Failed”, “odmaidenizowana” wersja otwieracza z “Book Of Souls”, to zaś potężny walec, który niemalże w każdym takcie zachwyca swoją zuchwałością i brawurowym podejściem do rzeczy wszak już znanej przez fanów na wylot. Roy Z nie stara się tu na siłę dopasować do partii granych wcześniej przez Dave’a Murraya czy Adriana Smitha, zamiast tego tworzy tu własny, barwny, gitarowy świat, dorzucając dość nowoczesne, shredujące solo. Rewelacyjnie wypada też klawiszowiec Mistheria, który dołożył nawet swój syntezatorowy popis i zrobił to w takim momencie, w którym nikt by się takiego zabiegu nie spodziewał. Niespodzianką może być także zastąpienie oryginalnego, klawiszowego intra duetem na flet i kij deszczowy. 

Krążek jest na tyle wielowątkowy, że można na nim znaleźć całą masę innych smaczków: mogą to być pustynne orientalizmy i dudniące table w rewelacyjnie onirycznym “Fingers In The Wounds” czy twarde, mechaniczne riffy w drugim singlu, “Rain On The Graves”. Jeśli miałbym narzekać, brakuje mi trochę na tej płycie perkusyjnego polotu Dave’a Ingrahama, który został już przy okazji “Tyranny Of Souls”  zastąpiony przez Dave’a Moreno – Moreno gra nieco bardziej wprost, choć z drugiej strony da się wyczuć w jego partiach ten niepodrabialny, latynoski feeling. 

Czy “The Mandrake Project” ma w ogóle jakieś słabe punkty? Niestety tak. Dwie piosenki delikatnie zaburzają łapczywe wchłanianie całości: dość miałki, nieco na siłę zmetalizowany, post-Adamsowski rocker “Mistress Of Mercy” (jedyny moment na płycie podczas którego korci mnie aby nacisnąć przycisk “skip”) oraz w moim odczuciu nieco zbyt rozwleczona, zamykająca płytę “Sonata” – nie ratuje jej niestety frapujący, melancholijny klimat – w tym przypadku jako zamykacz lepiej sprawdziłby się chyba jednak wspomniany “Shadow Of The Gods”, będąc zwyczajnie o niebo lepszym utworem.

Całość albumu brzmi naprawdę potężnie, produkcja jest bardzo charakterystyczna dla Dickinsonowskich dokonań solo – duszny duch “The Chemical Wedding” unosi się niemalże nad każdą z kompozycji a ciężar miksu jest naturalnie odpowiedni. Zresztą, klimat “The Mandrake Project” jest jednym z najmocniejszych jego atutów – płyta jest niemalże “gotycka”, niezwykle natchniona i podniosła, symfoniczna, bogato zaaranżowana. Owa symfonika wydaje się tu być kluczem do zrozumienia całości – instrumenty grają tu razem, brzmią jako całość, żaden się nie wybija, tworzą one podwaliny pod kompozycję i górujący nad wszystkim głos Bruce’a. Głos pewny, mocny, mistyczny i klarowny. W ten oto sposób, runął mit na temat braku drugiej gitary. Wszystko jest tu przemyślane w najmniejszych szczegółach. 

“The Mandrake Project” nie ma prawa Ci się nie spodobać. Ma wszystko co powinien mieć nowoczesny, metalowy krążek, tworzony przez scenicznego weterana z bagażem wspaniałych doświadczeń. Czy jest to płyta roku? Z werdyktem poczekajmy, bo nie wiadomo jeszcze co stworzyli Judas Priest, tak jak niepewnym jest, czy gdzieś za rogiem nie czai się wataha młodych wilczków, gotowa wysadzić całą konkurencję, włącznie z weteranami, w powietrze. Niemniej, “The Mandrake Project” to album na jaki czekaliśmy, album którego wypada słuchać z namaszczeniem, chłonąć jego każdą nutę i czerpać radość z tego, że 65-letni Bruce Dickinson wciąż ma w sobie tyle pary, żeby dostarczać fanom tak wspaniałą i jakościową muzykę. 

Marcin Puszka
Fot. BMG

 

Exit mobile version