W Centrum Kultury w Lublinie zaprezentowano wystawę “Moi żydowscy rodzice, moi polscy rodzice” Joanny “Inki” Sobolewskiej-Pyz. To część Festiwalu Kultury Żydowskiej Lubliner Festival.
Autorka wystawy została ocalona z getta warszawskiego przez granatowego policjanta jako 3-letnie dziecko, dzień przed wybuchem powstania. Trafiła pod opiekę Anastazji i Waleriana Sobolewskich, którzy ją adoptowali. Dopiero w wieku 18 lat Joanna dowiedziała się o swoich korzeniach i rozpoczęła studia nad historią biologicznej rodziny. O trudnym odkrywaniu prawdy i traumatycznych przeżyciach z tym związanych opowiada Karolinie Ryniak.
Jaka jest idea i geneza wystawy prezentowanej w Lublinie? Chodzi o to, że jest Pani dzieckiem uratowanym z getta? Czy to był rodzaj terapii?
– Terapią bym tego nie nazwała. Było tak, że po raz milionowy oglądałam zdjęcia i natrafiłam na moje zdjęcie z mamą, tatą, kuzynkami. U jednej z nich siedzę na ramionach i spoglądam na świat z poważną miną. Widać na tym zdjęciu, że tam jest mi dobrze. Pomyślałam, że może światu pokaże, jak było niektórym dzieciom Holokaustu, które trafiły do polskich rodziców. „Moi polscy rodzice” – tak wymyśliłam na początku. A ktoś pyta się: „Dlaczego polscy?”. Odpowiedziałam: „Bo żydowskich zdjęć nie mamy”. „Jak to nie mamy? Ludzie mają i z zagranicy przysyłają”. I tak myśl o wystawie kiełkowała. Potem zaczęłam pytać różne osoby, kto by się podłączył. Pierwsza była myśl, że wystawa ma powstać w Teatrze Żydowskim, ale ktoś podpowiedział – muzeum Polin. Do tej por wystawa była w bardzo wielu miejscach w Polsce, na świecie – mówi Joanna “Inka” Sobolewska-Pyz.
Pani dosyć późno dowiedziała się o swoich prawdziwych korzeniach ?
– Dowiedziałam się, gdy miałam 18 lat. Zrozumiałam, że nie jestem córką mojego ojca. W jakiejś dość konfliktowej sytuacji powiedziałam, że wiem, iż nie jestem tatusia córką. On na to, że nie jestem ani jego, ani mamy. Dowiedziałam się w takich dramatycznych okolicznościach – opowiada pani Joanna.
A jak wyglądało dochodzenie do prawdy, do odkrywania swoich korzeni?
– Nie wiedziałam, co z tym zrobić, ale jak poszłam na studia, ojciec powiedział mi, że zostałam wzięta od pani Niczowej. To była nauczycielka mieszkająca na Żoliborzu. Opowiedział mi o tym, jak to się stało, że to od niej rodzice mnie wzięli. Zwierzyłam się z tego asystentowi na uczelni, ponieważ wiedziałam, że on jest Żydem i to zrozumie. Powiedział, że pomoże mi ją znaleźć. I znalazł, choć prawdę mówiąc, wyszła z tego lekko humorystyczna sytuacja, bo znalazł w książce telefonicznej, a do tego nie trzeba było wielkich studiów. Mieszkałam w Aninie. Wtedy nie było tak jak teraz, że włączam komputer i wszystko wiem. Rozmawiałyśmy z przyjaciółką, do kogo iść czy do historyka, czy biblioteki; nie wiedziałyśmy gdzie szukać, po prostu wszystko było inaczej. Pojechałam do p. Niczowej. Okazało się, że ona była nauczycielką mojej matki, znajomą rodziców i ona mi podała różne informacje na temat mojej rodziny. Napisałam do izraelskiej gazety i tam odezwała się moja rodzina. Tak ją znalazłam – opowiada pan Joanna.
Czasy Holokaustu to są czarne karty historii ludzkości. Jak to się stało, że ocalała Pani z Zagłady w getcie warszawskim?
– To też jest niesamowite, bo nie tak dawno znalazłam policjanta, który mnie uratował. Pani Niczowa powiedziała, że przyniósł do niej mnie granatowy policjant, który miał kartkę z jej adresem. Potem doszłam do tego, że w mojej rodzinie był wysoko postawiony policjant. Podejrzewam, że były jakieś powiązania między żydowskimi policjantami w getcie a polskimi. Nie tak dawno trafiłam na historię policjanta, który przyczynił się do tego, że zostałam przerzucona przez mur w koszyku. Ten policjant nazywał się Stanisław Gąbiński. On już nie żyje, ale znalazłam jego pamiętnik. We wstępie był napisany jego życiorys. Był m.in. świadkiem na procesie i tam było napisane, że przyczynił się do uratowania małej córeczki Haliny Grynszpan i na własnych plecach wyniósł dr Ewelinę Zylberbart – moją babcię – mówi pan Joanna.
Co Pani osobiście dało działanie w Stowarzyszeniu Dzieci Holokaustu?
– To po prostu kawał naszego życia. Tak naprawdę od momentu, kiedy dowiedziałam się o swoim pochodzeniu, właściwie nic mnie tak nie interesuje jak losy ludzi, którzy zostali uratowani z Holokaustu. Siedzę w tym po uszy i to już tak pewnie będzie – stwierdza pani Joanna. – Wymyśliłam tę wystawę. Nie miałam pojęcia, że to będzie taki sukces, chociaż nie wiem, czy to można nazwać sukcesem. W 2015 roku wystawa była w Polinie, ale jej początki sięgają nawet 2013 roku. Okazała się nawet czymś większym, niż sobie wyobrażałam.
Z Zagłady ocalało w Polsce około 5 tys. z blisko miliona żydowskich dzieci.
Wystawa “Moi żydowscy rodzice, moi polscy rodzice” opowiada o losach 15 dzieci urodzonych w latach 1939-1942, ocalałych dzięki bezgranicznej rodzicielskiej miłości, która kazała oddać je w obce ręce oraz odwadze ludzi, którzy uznali je za własne córki i synów.
RyK / opr. AKos
Fot. Wojciech Szubartowski