Takie zespoły jak Dropkick Murphys w zasadzie nic już niczego nie muszą nikomu odowadniać. A mimo to, wiedzeni jakimś pierwotnym instynktem, wciąż przecierają niezbadane dotąd przez siebie szlaki i raczą fanów wydawnictwami, których praktycznie nikt by się po nich nie spodziewał. Najnowsze dzieło bostończyków, „Okemah Rising” to kontynuacja adaptacji liryków Woody’ego Guthrie do szarej, muzycznej codzienności XXI wieku. Kontynuacja, dodajmy, wybitnie udana.
Temat Guthriego, buntowniczego pieśniarza robotniczej części USA z okresu wielkiego kryzysu i II wojny światowej, Ken Casey z kolegami zgłębiali już od jakiegoś czasu. W zeszłym roku efektem ich studiów była płyta „This Machine Still Kills Fascist”, 10 akustycznych, zabarwionych rebelianckim bluesem kawałków, które mimo wyłączenia przesterów raziły swoją mocą i przekazem. Po pół roku (z delikatnym hakiem), otrzymujemy niemniej udany follow up w postaci „Okemah Rising”, który wnosi sporo nowego, choć oparty jest w zasadzie na tym samym schemacie.
Nowy album Dropkicków powstał podczas tej samej sesji nagraniowej co jego poprzednik – bazą było studio The Church w Tulsie w stanie Oklahoma, rzut beretem od miejsca narodzin Woody’ego Guthrie. Dźwiękowy obraz Dropkick Murphys z tego miejsca, to obraz kapeli zainspirowanej, natchnionej, grającej bardzo świeżo i posiadającej wręcz młodzieńczą werwę. Są na „Okemah Rising” fragmenty, w których zespół brzmi jak banda spalonych słońcem, podmiejskich rozrabiaków – tu polecam rzucić uchem na „I Know How It Feels” czy „Gotta Get To Peekskill”, ten drugi z gościnnym udziałem The Violent Femmes i chuligańskimi walczykami w finale. Żeby nie było, aranżom daleko jest od bałaganiarskiego, akustycznego punka a’la The Pogues – każde, nawet najmniejsze pociągnięcie spoconym palcem po wysłużonej strunie banjo, ma swoje przemyślane miejsce. Fajnie pracują wszelkiej maści struniaki, z mandoliną, gitarowymi „pudłami” czy typowo amerykańskim wynalazkiem, czyli gitarą dobro na czele. Karkołomną pracę wykonuje też Matt Kelly, który arcyszybkie galopady na perkusyjnych miotełkach opanował wręcz do perfekcji. Wreszcie wokale – przoduje Casey, starający się pogodnie panować nad grupką rozwrzeszczanych kolegów, dokładających do pieca zwłaszcza w skandowanych refrenach. Lider Murphys fajnie trzyma też w ryzach gości – bostoński bard, Jesse Ahern dodaje sporo od siebie, ale nie stara się na siłę odznaczyć w „Rippin Up The Boundary Line”, podobnie jak Jamie Wyatt, który urzeka swoją klimatyczną chrypą w rozpędzonym „Bring It Home”. Pokłonić się należy Caseyowi jeszcze przy okazji emocji które przekazuje – dzięki niemu teksty Guthriego brzmią donośnie i dobitnie, trafiając celnie nie tylko w myśli anglojęzycznego słuchacza. Być może zabrzmi to górnolotnie, ale dzięki naprawdę sumiennej interpretacji wokalnej liryków, można poczuć ten ból, cierpienie i bunt który towarzyszył autorowi i jego kompanom przeszło 90 lat temu. To naprawdę duża sztuka w tak umiejętny i świadomy sposób wgryźć się w nieswoje teksty.
Nie da się przy okazji „Okemah Rising” uniknąć porównań z „This Machine Still Kills Fascists”, które nasuwają się niejako same. Niektórzy dziwią się, że zespół nie zdecydował się upchnąć całej sesji z The Church na jednej płycie – oba materiały zebrane razem trwają wszak niecałą godzinę. Niemniej z mojej perspektywy, podzielenie tych kawałków równo na pół pozwoliło w umiejętny sposób dawkować tematykę a zarazem uniknąć uczucia przesytu. Brzmieniowo, nie odczuwam specjalnej różnicy między obydwoma materiałami – nadworny producent Murphys, Ted Hutt, dołożył wszelkich starań aby mix nie różnił się znacząco od siebie a oba albumy sprawiały wrażenie jednej całości. Co najważniejsze, obie płyty pod względem kompozycji również trzymają podobny poziom – szczerze mówiąc, bardzo ciężko mi ocenić która z nich jest lepsza. Jeśli miałbym wskazać jakiekolwiek różnice, to takie, że „This Machine…” jest bardziej bluesowo-Elvisowa, wówczas gdy „Okemah…” zbliża się bardziej w rejony modern country, co w żadnym wypadku nie jest w tym miejscu zarzutem. Momentami bostończycy brzmią jakby właśnie stawali w szranki z osławioną ikoną nowoczesnego country folku, grupą Old Crow Medicine Show. Do „This Machine…” pasowałby natomiast zawadiacki „Run, Hitler, Run”, utrzymany bardziej w stylu akustycznego rockabilly, z zadziorną partią harmonijki ustnej. Tych którzy właśnie przecierają oczy ze zdumienia, uspokajam: zdarzają się tu też wycieczki w dobrze znane fanom rejony. Dla przykładu, wspomniany „Bring It Home” zalatuje klasycznym, piwno-irlandzkim graniem, na którym Dropkick Murphys lata temu zbudowali swą pozycję.
Całość materiału spojona jest ładną klamrą w postaci akustycznej wersji Murphysowego klasyka „I’m Shipping Up To Boston”, pierwszego tekstu Woody’ego Guthrie do którego bostończycy dopisali swoją muzykę. I choć nie wierzę że „Okemah Rising” to definitywne zakończenie sagi pod tytułem „Murphys spotyka Woody’ego Guthrie”, to ów numer jest świetnym podsumowaniem skondensowanych studiów nad twórczością i osobą amerykańskiego pieśniarza. Konia z rzędem temu, kto przewidzi kolejne ruchy ekipy Kena Caseya. Powiedzmy sobie, że powrót do tradycyjnego, celtic punkowego grania wydaje się być obecnie pomysłem tyleż oczywistym co niedorzecznym.
PS. Winylowa wersja „Okemah Rising” zawiera jeszcze bonus track w postaci nagrania „Talking Hard Work”, które jednak wydaje się być czymś w stylu niedokończonego pomysłu lub po prostu sesyjnego odrzutu. Niemniej jednak, jest całkiem miłym akcentem i ukłonem w stronę fanów najszlachetniejszego z muzycznych fonogramów.
Tekst: Marcin Puszka
Zdjęcia: [ PIAS ], autor