To mieścina, jak każda inna w prowincjonalnej Ameryce. Dawne górnicze miasteczko. Dzieciaki szwendają się tu po ulicach, jeżdżą na desce, gadają o głupotach i trzymają się z dala od toksycznych rodziców, jednocześnie pakując się w inny rodzaj kłopotów. Do grupki kumpli pewnego dnia dołącza młodzieniec jakby z zupełnie innej bajki, który pokazuje im miejsca, których wcześniej nie byli świadomi, zwiększa im poziom adrenaliny i wciska im historię o legendarnym Wendigo, który podobno łazi za dziećmi po nocy, następnie ich dopada, wyrywa ręce i wciska do worka spróchniałych kości. Tyle, że dość szybko okazuje się, że podanie o Wendigo to żadna legenda, a w okolicy zaczynają ginąć dzieciaki.
Alex W. Inker swoim Colorado Train (wyd. Lost in Time) sięga do klasycznych historii o próbach wyrwania się z małego miasteczka podpartych szczyptą horroru i elementów fantastycznych. Tworzy postaci, z którymi czytelnik dość łatwo może sympatyzować. Sprawnie dawkuje napięcie. Wie, co robi i czuje komiks, choć można odnieść wrażenie, że bardziej niż sam komiks pociąga go inna forma sztuki: muzyka. Colorado train zostaje w głowie przede wszystkim dlatego, że nasycony jest muzą – każdy z krótkich rozdziałów posiada swój własny soundtrack, wraz z bohaterami pędzimy przez takie zespoły jak Green Day, Metallica, The Cure, Deftones, Aerosmith, Foo Fighters, Nirvana, Korn, Sonic Youth czy Smashing Pumpkins. Sceny w poszczególnych rozdziałach mają specjalne odniesienia do konkretnych utworów tychże kapel. Podczas lektury słychać te dźwięki, muzyka jest wszechobecna i odczuwalna do tego stopnia, że człowiek w pewnym momencie zastanawia się czy aby gwoździe, które pojawiają się na stronach tytułowych rozdziałów nie są przypadkiem dziewięciocalowe.
To nie jest Runaway train, lecz Colorado train – tropem zabójcy pędzimy wraz z bohaterami, aż w pewnym momencie Billy Corgan zaczyna wyśpiewywać Bullet with Butterfly Wings. Łał. Alex W. Inker rozpracował to znakomicie i sprawił, że muzyka jest w tym albumie obecna nie tylko w wyraźnie zaznaczonych przez niego śladach – tętni także w rysunkach, kadrach, niektórych kreskach. Jedna z postaci wygląda, jakby została żywcem wyciągnięta ze sztuki Jamiego Hewletta, który stworzył wiele komiksów, ale przecież największą sławę zyskał rysując wizerunki członków zespołu Gorillaz.
W kresce Inkera widać trochę nieporadności, ale tej z gatunku uroczej. Czarno-biały komiks zdaje się być efektem lektury dużych ilości zinów – bywa brudny i chropowaty, ale jest komunikatywny i przejrzysty. To komiks dla skejtów, fanów Tony’ego Hawka, słuchających grunge’u wielbicieli nieoczywistych kresek. Dla tych, dla których muzyka była istotnym elementem życia. Trochę też dla tych, na których ścianach obok plakatu z napisem „I want to believe” był drugi, z tekstem „Nevermind”. Colorado train powinien trafić znienacka wszystkich tych, których młodzieńcze aktywności przypadły na połowę lat 90. XX wieku. Bardzo dobra rzecz – do czytania i słuchania.
Fot. PrzeG