Ci, którzy mają świeżo w pamięci absurdalne dokonania Nicolasa de Crecy w takich wydanych w Polsce komiksach jak Dziadek Leon czy Super Pan Owoc, w pierwszych taktach Visy Tranzytowej (wyd. timof comics) mogą lekko nie dowierzać. Bo oto przed nami prosta, a nawet banalna historia – autor we własnej osobie wraz ze swoim kuzynem stawiają na nogi wrak samochodu, przyozdabiają go w efektowne gadżety – między innymi starą morską grę bitewną przytwierdzoną do deski rozdzielczej – i postanawiają pojechać najdalej jak się da, na wschód, chcąc się przekonać, gdzie ta rozklekotana łajba ich dowiezie. Wraz z nimi w podróż wyrusza zgromadzona biblioteczka literatury francuskiej – mająca nad nimi roztoczyć specjalną opiekę, lecz tak naprawdę stanowiąca jedynie element dekoracyjny, który – w połączeniu z designem pulpitu kierowcy – ma im w niedalekiej przyszłości przysporzyć co najmniej kilku dość zabawnych, ale zarazem strasznych sytuacji.
Jest rok 1986, a ich przygoda rozgrywa się w tle katastrofy atomowej w Czarnobylu, co nie pozostaje bez wpływu na całą fabułę. Panowie cieszą się wolnością na trasie, wystawiają łby z okien pojazdu i wdychają emocje panujące w tym czasie we Włoszech, Jugosławii, Bułgarii, Turcji, Ukrainie, Białorusi… Co niezwykle istotne, ich podróż pełna jest retrospekcji, a towarzyszem jest im zmarły belgijski poeta, który co rusz pokazuje im ich miejsce w szeregu. Choć właściwie nie im, w narratorowi opowieści, autorowi komiksu, który do wydarzeń sprzed lat podchodzi z rozsądnym dystansem i zwraca uwagę na inne aspekty podróżniczych przygód niż młokosy, którymi wówczas byli. Wątek „kiedyś – teraz” de Crecy uchwycił w tym albumie idealnie, nieinwazyjnie, skutkiem czego podczas lektury można odnieść wrażenie, że wszystko – teraźniejszość, przeszłość i przyszłość – dzieje się tu i teraz.
Pełno tu anegdot, pięknych widoków, rozważań na temat warunków w bułgarskich i tureckich więzieniach opartych na wrażeniach po projekcji filmu Midnight Express. Podróżnicy skupiają się na rytmice tureckich słów, semantycznie czerpią z dorobku belgijskiego poety, ale przede wszystkim doświadczają prozaicznych zdarzeń, którym momentami nadają nadzwyczajne znaczenie. W retrospekcjach De Crecy zahacza o edukacyjne postulaty, które przed nimi stworzyły pokolenia dotknięte ciężką nerwicą, o swoje własne siłowanie z życiem oraz o szereg spraw, które z tej błahej podróżniczej opowiastki czynią coś więcej.
Nie jest to przewodnik turystyczny – ta opowieść napakowana jest subiektywnym spojrzeniem, spostrzeżeniami momentami kipiącymi od emocji. Visa tranzytowa to taki buddy movie nakręcony przez Bertolucciego, milczący tam, gdzie trzeba i nawijający w momentach, które tego wymagają. De Crecy wielokrotnie w trakcie tej przygody, która – co warto podkreślić – odbyła się, kiedy miał 20 lat, wraca do sposobów jej upamiętnienia. Tworząc ją w latach 2019-21 mógł pamiętać niewiele. Ile fotografii wykonał podczas tej podróży? Ile narysował szkiców? Warto odnaleźć odpowiedzi na te pytania na kartach tej powieści graficznej, a później dokładnie przyjrzeć się temu, co narysował na tych ponad 400 szalonych planszach.
De Crecy opowiada tym albumem o czasie, który przeminął, ale odnosi go do teraźniejszości. Bazując na tym, co utrwaliło się w jego głowie, pokazuje nam szerszy kontekst, w którym jego indywidualny głos ma znaczenie. Nie ma tu tego szału, jaki był obecny w Dziadku Leonie, narysowanym zresztą do tekstu innego scenarzysty; nie ma też tego absurdu z albumu Super Pan Owoc, ale i tak jest ten sam klimat i te same emocje. De Crecy, tu w odsłonie momentami super realistycznej, a jednocześnie mocno umownej, realnej, a jednak symbolicznej, pokazuje moc swoich możliwości.
To komiks o podróży, ale sprawi frajdę nie tylko podróżnikom. Pełno w nim mniej lub bardziej trafnych spostrzeżeń na temat historii, kultury i sztuki, a wszystko to ubrane w niby spokojną, ale też kompletnie szaloną formę. Z tą potężną cegłą naprawdę warto się zapoznać i wracać do niej, bo o lepszą komiksową poezję dziś ciężko.
DySzcz
Fot. PrzeG