„Siostra bliźniaczka, trup na scenie i kurzy werbel” – Paul McKenzie z The Real McKenzies specjalnie dla Kołowrotu

20230121 213006 2023 01 25 123453

Jeśli kiedykolwiek słyszeliście wymyślne historie o Szkotach, ich dumie i specyficznym trybie bycia, to lider The Real McKenzies, niezłomny Paul McKenzie wszystko to potwierdzi. Nie tylko słowami, ale też swoim stylem i zachowaniem. Paul to gość z klasą, bardzo życzliwy i przyjacielski, ale kiedy trzeba stanowczy i zdecydowany. Kiedy wchodziłem do Warszawskiej Progresji na umówiony wcześniej wywiad, lider Szkocko-Kanadyjskiej grupy był już zwarty i gotowy. Zaznaczył jednak, że zanim nie napiję się herbaty i trochę nie zagrzeję, nie zaczniemy wywiadu. Kiedy jednak byłem już po kilku łykach, przygotowanej przez samego Paula, herbaty, w ciepłej i przytulnej garderobie stołecznego klubu rozpoczęliśmy, jak się później okazało, kolejną, wspaniałą rozmowę….

Wywiad oryginalnie został wyemitowany 24 stycznia 2023 w audycji „Kołowrót”. Poniżej znajdziecie jego wersję dźwiękową a także pisemną transkrypcję rozmowy. 

Radio Lublin: Paul, świętowałeś ostatnio z The Real McKenzies 30 lat na scenie… Jakie to uczucie? 

Paul McKenzie: Przed tym zespołem miałem 3 inne kapele, ale rozmawiamy o The Real McKenzies, więc tak. Rok 1992 aż do dziś. Jak dawno to było? Oh, to było 30 lat temu! Wow… To masa świetnej zabawy. Trochę jak wehikuł czasu, z roku 1992 do teraźniejszości. Ale zagraliśmy masę koncertów, tras, uszczęśliwiliśmy wielu ludzi, nagraliśmy sporo płyt. Ale to dobrze, to jest coś co zawsze chciałem robić. 

RL: Z okazji 30-lecia na rynek trafiła składanka z największymi hitami zespołu. Zastanawiam się jaki był klucz doboru kawałków na nią?

PM: No cóż, wzięliśmy wszystkie nasze kawałki, wsadziliśmy do puszki, solidnie nią potrząsneliśmy a potem wysypaliśmy wszystko na podłogę. Pierwsze które wypadły to były te które wybraliśmy, bo przecież było tego naprawdę dużo. Tak właśnie zrobiliśmy. Wszystkie te kawałki to moje dzieci. Byłem zaangażowany w tworzenie każdego, pojedynczego z nich. Dlatego właśnie żadnego z nich nie wybrałem sam, bo wybrałbym wszystkie, co do jednego. Więc tak naprawdę zostawiłem to komuś innemu, komuś nieco mniej połączonemu niż ja. Wiesz, ja pewnie powiedziałbym: nie, ten nie, może ten, albo tamten, nie ten nie i tak dalej. Na szczęście miałem kogoś komu mogłem powierzyć to zadanie. Ja jedynie napisałem kilka słów o każdym z wybranych numerów, ale generalnie to bardzo ciężko byłoby mi wybrać swoje ulubione kawałki, bo każdy z nich jest ze mną połączony, w artystyczny i duchowy sposób. Nie mówię tu oczywiście że jestem jakimś duchowym artystą, jestem punk rockowcem! Do diaska!

RL: Założę się, że 30 lat działalności kapeli to też masa świetnych historii. Czy któreś z nich jakoś szczególnie zapadły Ci w pamięć?

PM: Cóż, pamiętam wszystkie te historie. Powód dla którego piję, to by je zapomnieć, bo naprawdę wszystkie pamiętam. To istne tortury. Ale… No dobra. Grał z nami kiedyś perkusista, Brad Lambert. Wybraliśmy się kiedyś w Szkocji do kościoła św. Andrzeja. Stałem sobie na parkingu pod kościołem, a Brad wtedy mówi do mnie: muszę się odlać, naprawdę muszę! Więc przeszedł przez trawnik i zaczął sikać, centralnie na mury kościoła św. Andrzeja! Następne co pamiętam, to Brad który biegnie przez trawnik, a za nim biegnie ksiądz, wymachując za nim pięścią. Jaja nie z tej ziemi! Nie mogłem przestać się śmiać. Mam plecak pełen takich historii. Wiele powstało dlatego, że my po prostu nigdy niczego się nie baliśmy. Dobra, jeszcze jedna. Kręciliśmy akurat klip do “Drink Some More”. Włamaliśmy się do starego zamku, to była niedziela, wszystko było wtedy zamknięte, ale my zaczęliśmy kręcić. Pod koniec filmowania – możesz to zobaczyć na wideo – obok był zwodzony most, a pod nim przepaść i cała masa ostrych skał i kamieni. Chłopaki przewrócili się i mało tam nie wpadli – było naprawdę blisko! Gdyby tam wpadli, pewnie by zginęli! 

RL: W 2022 roku The Real McKenzies wydało nowy album studyjny, “Songs Of The Highlands, Songs Of The Seas”. To album inny niż wszystkie, bo zawierający Wasze wersje słynnych utworów folkowych. Dlaczego zdecydowaliście się na taki właśnie ruch?

PM: No cóż, był covid. Zdecydowaliśmy się więc napisać nowe piosenki. Ale zanim był on gotowy, potrzebowaliśmy wypuścić coś nowego, więc wymyśliliśmy taki właśnie kierunek. Kiedy to robiliśmy, nie chcieliśmy stracić na to dużo czasu, ale powiem Ci że strasznie podoba mi się ten album. Kiedy pierwszy raz usłyszałem efekty, zapytałem: ej, kto to gra? Co to za goście? Próbują brzmieć jak The Real McKenzies! Ale Mario wtedy powiedział: Paul, przecież to są The Real McKenzies. Słowo daje, chciałem ich pozwać za plagiat! Ale powiem Ci, że w tak zwanym międzyczasie, zrobiliśmy jeszcze dwa albumy które zamierzamy nagrać i wydać. I taka właśnie jest ta cała historia. Przyznam Ci szczerze że pierwszy raz słuchałem tego albumu na początku tego tournee i naprawdę mi się podoba. Brzmi bardzo dobrze. No i oczywiście jest z nami bardzo połączony. Jestem żeglarzem, pływałem przez wiele lat, więc czuję się bardzo zżyty z tymi kawałkami, bardzo mi one leżą, nawet jeśli są to covery. Ale następny album to już będą w pełni nasze autorskie kawałki. 

RL: Nawet jeśli skupiacie się na pieśniach morza i kawałkach góralskich, nie zapominacie oddać hołdu swoim punkowym korzeniom. Zgaduję że riff z “American Jesus” Bad Religion na początku “Dead Man’s Chest” to nie dzieło przypadku?

PM: O nie, wszystko było zamierzone. Wszystko co jest na tej płycie planowaliśmy wcześniej. Czasami przy preprodukcji wymieniamy się pomysłami. Wybieramy te najlepsze i tak właśnie zrobiliśmy i teraz. Musisz wiedzieć że kiedy piszę kawałki z zespołem, nigdy nie trzymam się kurczowo swoich idei. Jeśli ktoś ma lepszy pomysł, ok, zróbmy to! Dumę chowam do kieszeni, ale wiem że w wielu zespołach jest ten jeden naczelny kompozytor i w mojej opinii wiele z tych bandów, ich piosenki, brzmią tak samo. Ale w The Real McKenzies każdy może przynieść swoje pomysły i zawsze wybierzemy te, które są najlepsze albo zespolimy je w całość. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że komunikujemy się ze sobą, dyskutujemy i działa to naprawdę dobrze przez cały czas. To dlatego że, szczególnie ten skład który jest teraz, to naprawdę świetni goście. Są inteligentni, wyedukowani, nie piją, nie palą, nie ćpają – jest super. Czuję się tak, jakby święta były każdego dnia!


RL: Wcześniej na Waszych płytach od czasu do czasu też pojawiały się przeróbki folkowych klasyków. Często sięgaliście do repertuaru Stana Rogersa. Dlaczego akurat Rogers jest dla Was tak ważnym artystą?

PM: Po pierwsze, to Kanadyjczyk. Po drugie to bardzo uzdolniony muzyk i kompozytor. A po trzecie, to gość który zginął tragicznie w katastrofie lotniczej. Leciał wtedy z Baltimore w Stanach Zjednoczonych, w samolocie wybuchł pożar i niestety wszyscy zginęli. Nienajlepsza opcja by umrzeć. Ale nie tylko dlatego chcemy aby pamięć o nim przetrwała. Gość po prostu pisał wspaniałe kawałki. W opinii The Real McKenzies wszystko co napisał, jest absolutnie kosmiczne. Naprawdę świetne rzeczy. I dlatego właśnie chcemy utrzymywać pamięć o nim przy życiu przerabiając jego piosenki, właśnie dlatego to robimy.

RL: Tak swoją drogą, w 2022 czołówka folk punka wydała swoje płyty: Flogging Molly, Dropkick Murphys, The Dreadnoughts, Gogol Bordello, The Real McKenzies… Jak myślisz, dlaczego akurat w zeszłym roku doszło do takiej kumulacji?

PM: Jako że covid się skończył, albo zaczynał się kończyć, wszyscy którzy pisali i pracowali nad swoim nowym materiałem, byli gotowi i go wydali przy pierwszej nadającej się ku temu okazji. Wszyscy byliśmy zamknięci pod kluczem. Więc kiedy tylko kłódka się otworzyła – bum, bum, bum! Ale pamiętaj że covid też rozwalił wiele zespołów, wiele klubów i agencji koncertowych. Więc ja akurat czuję się mega szczęśliwy że przetrwałem, bo przecież wielu nie dało rady, to oczywiście bardzo słabe. Ale wielokrotnie pytałem siebie co miałbym robić bez The Real McKenzies? Miałbym pójść do roboty? Do normalnej pracy? No nie wydaje mi się. Kiedy jedziemy busem a ja wyglądam przez okno, czasem pytam sam siebie jak mógłbym coś takiego robić? Na zawsze będę w trasie. Nigdy się nie zatrzymam. Ale to nie możliwe. Cały ten świat jest za mały. Potrzebujemy większej planety! No ale muszę być w trasie. Ale jestem i tak szczęściarzem. Zaraz po tym tournee wracamy do Kanady, mamy 3 tygodnie wolnego a potem zaczynamy kolejną trasę. Dwa tygodnie po jej końcu lecimy do Fat Mike’a do Las Vegas, na Punk Rock Bowling, potem trasa po zachodnim wybrzeżu a potem robimy nową płytę, więc jak widzisz, będziemy dość zajęci. 

RL: “Songs Of The Highlands, Songs Of The Sea” nagrał z Wami wieloletni gitarzysta formacji, “Dirty” Kurt Robertson, który jednak w trasę z Wami nie pojechał. Jak to jest z panem Robertsonem?

PM: On zawsze będzie Prawdziwym McKenzie. Choć nie może z nami już jeździć w trasy ze względu na swój stan zdrowia, zawsze będzie Prawdziwym McKenzie. Z racji tego, że miał bardzo duży wkład w ten zespół, czujemy się wręcz zobligowani do tego, że kiedy tylko będzie mógł coś z nami zrobić, powinien to zrobić. Więc jeśli tylko może, jest bardziej niż mile widziany.

RL: W okolicach 2016 roku, w Twoim zespole doszło do dość poważnego rozłamu, wymieniłeś niemalże cały skład, prócz dudziarza, Aspy Luisona. Opowiesz co się wówczas wydarzyło?

PM: To co ci goście zrobili, to nic innego jak muzyczne samobójstwo. Opowiem Ci jak było. Graliśmy w Sonic Balroom, w Kolonii w Niemczech. Niedaleko w Black Forest, we Freiburgu miałem dziewczynę, nazywała się Elis i nagle okazało się że miała bliźniaczkę. W klubie była dziewczyna która wyglądała identycznie jak ona. Mówię Ci serio, sobowtór. Więc cóż, wszedłem w tłum, objąłem ją i pocałowałem. A zespół się wściekł! Okazało się, że to była żona gitarzysty i facet po prostu dostał szału! Zazdrość zaczęła trawić go od środka. Namówił resztę zespołu, żeby ode mnie odeszli. Potem wrócił do domu i obdzwonił wszystkich promotorów dużych festiwali na których mieliśmy grać i po prostu odwołał nasze występy! W międzyczasie ja wróciłem do Berlina, sformowałem nowy zespół i 72 godziny później byliśmy znów w trasie. Natomiast tamci goście, którzy mieli swój zespół o nazwie The Core, zadzwonili do Fat Mike’a z Fat Wreck Chords i pytają: hej, to co teraz z naszym kontraktem nagraniowym? A Mike im na to: co? Z jakim kontraktem? Jeśli przyjedziecie do mnie i będziecie chcieli nagrać płytę, to co, nagracie jej połowę, przerwiecie robotę i wrócicie do domów? O nie, nie ma nagrywania. Potem zadzwonili do agencji koncertowej Muttiego a Mutti im mówi: ale ja nie pracuje z Wami. Więc robiąc to co zrobili, popełnili muzyczne samobójstwo. Zawsze jest tak, że jeśli podpisujesz kontrakt, to podpisujesz go w ramach zespołu dla którego grasz i zobowiązujesz się do dokończenia trasy. Ale oni odeszli w połowie tournee. Potem już nikt nie chciał z tymi gośćmi pracować, to był ich początek, środek i koniec. Ale w rezultacie powstał nowy zespół, świetni kumple, bawiliśmy się razem naprawdę świetnie. Nawet jeśli w końcu nie udało się zagrać na dużych festiwalach bo Troy Zakk po prostu je odwołał. Gość odszedł z zespołu i nie miał z nim nic wspólnego, więc na nim spoczywa odpowiedzialność prawna za to wszystko, za to że nie dostaliśmy ani centa za te koncerty. Ale on za to zapłaci. ON ZA TO ZAPŁACI. Przysięgam. I jeszcze jedna rzecz. Pewnie każdy inny powiedziałby: wydaje mi się że już po tournee. NIE JA! Nie ja. Nigdy nie mów “ginę”. I widzisz: zawarliśmy nowe przyjaźnie, sprawiliśmy że ludzie byli szczęśliwi, dokończyliśmy trasę. I absolutnie każdy w muzycznym środowisku mógł powiedzieć: wow, to było super! Udowodniłem każdemu, że jestem prawdziwym muzykiem. A tamci goście to po prostu zdrajcy. Nie tylko wobec nas, ale wobec samych siebie. Poproszę następne pytanie.

RL: W składzie The Real McKenzies są obecnie muzycy młodsi od Ciebie. Dlaczego nie gra z Tobą żaden ze starszych członków grupy?

PM: Oni wszyscy po prostu nie mogli tego znieść. Ja jestem wyjątkiem. Nie każdy w moim wieku jest w stanie wytrzymać takie tempo. Gramy niemalże każdego wieczoru, przemierzamy wiele kilometrów w busie, niby to typowe, ale to my uczyniliśmy to typowym. Dla nas to norma. Potrzebujemy młodych ludzi, bo nasze tempo złamałoby starszych gości.  

RL: Czy nie jest przypadkiem tak, że udziela Ci się młodzieńcza energia kolegów?

PM: To ja daję im moją energię. To czyni ich bardziej energetycznymi. Chyba o czymś zapomniałeś. Ja jestem McKenzie! My lśnimy, nie płoniemy! Tak brzmi odezwa naszego klanu. McKenzie – lśnimy, nie płoniemy. Wszyscy mówią: hej, masz 67 lat, bla, bla, bla, kiedy w końcu dasz sobie spokój? A ja im wtedy mówię: kiedy padnę trupem na scenie, wtedy dam sobie spokój. Kropka. 

RL: Chciałem zapytać jeszcze o Marka Bolanda, który obok Kurta Robertsona wydaje się również ważną postacią w historii formacji. Co się z nim obecnie dzieje?

PM: Tak, no cóż… Mark Boland. Facet był uzależniony od alkoholu oraz narkotyków i bardzo mnie to poruszyło. Przede wszystkim dlatego, że to wspaniały gitarzysta oraz bardzo wesoły człowiek, świetny gość. Niestety, od tego całego chłamu pewnego dnia na trasie dostał zawału serca. Tej nocy oczywiście nie mógł z nami zagrać, wylądował w szpitalu. Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala żeby go zabrać a on mówi do nas: hej, byłem w szpitalu i niczym mnie nie naszprycowali! Więc wrócił do tego szpitala po piguły, fachowo nazywa się to phishing, ale doktor powiedział mu: nie ma mowy. Więc kazał się zawieźć do supermarketu. Kiedy już tam dotarliśmy, na naszych oczach wychlał cały galon wina. Więc wzięliśmy go na bok i mówimy: człowieku, zabijesz się jeśli tak będziesz postępował. Dlaczego nie pojedziesz do domu, nie odpoczniesz, nie weźmiesz się za siebie i nie przestaniesz robić sobie tych wszystkich okropnych rzeczy? No więc pojechał do domu. My natomiast kontynuowaliśmy tournee. Dotarliśmy do Montrealu i wiesz kto tam na nas czekał? Bone! I mówi do nas: cześć chłopaki, oglądałem telewizję i w telewizji powiedzieli, że mnie potrzebujecie! Ta-dam! No i powiedzieliśmy mu: nie. Niestety, w międzyczasie zorganizował sobie jakieś prochy w internecie. W internecie, gdzie każdy mógł przeczytać że gość potrzebuje dragów! Nagle ktoś przyjechał i wręczył mu worek z pigułami. Od razu mu go zabrałem, powiedziałem: nie! Jedziesz do domu! Bone do domu! Perkusista, Jesse Pinar mówi wtedy do mnie: cholera, Paul, co my teraz zrobimy z tymi pigułami? Akurat mieliśmy niebawem przekraczać granicę, jechaliśmy do Detroit. A ten pyta: i co teraz? I co teraz? Wydaje mi się że chciał zapytać jak przeszmuglujemy te dragi przez granicę. Wziąłem więc te piguły i mówię mu: nie martw się, rozwiąże ten problem. Podszedłem do śmietnika, otworzyłem klapę, cyk! Problem rozwiązany. Bone jest teraz w domu, pracuje w branży filmowej. Wiesz, dostęp do alkoholu i narkotyków na trasie jest realny. On jest. Jeśli tylko chcesz, dostaniesz czego pragniesz. A Bone jest zbyt słaby, by się temu oprzeć. Więc musieliśmy mu powiedzieć: Bone, nie możesz z nami więcej grać. Nie chcę być gościem, który zabił Marka Bolanda. No więc Bone siedzi w domu, wiedzie szczęśliwe życie u boku swojej żony, a my idziemy dalej. W obecnym składzie zespołu nie ma papierosów które zabijają, nie ma dostępu do narkotyków które również zabijają, nie ma dostępu do alkoholu. Żadnego ciężkiego alkoholu. Wypiję czasem piwko, może kieliszek dobrego wina do obiadu, ale to wszystko. I jest to wspaniałe. Bez kłopotów, bez zmartwień, czysty rock’n’roll. I przekonasz się o tym dziś wieczorem. 

RL: Jeśli już jesteśmy przy byłych członkach The Real McKenzies, wciąż ciekawi mnie historia dudziarza, Gorda Taylora. Opowiadałeś swego czasu że odszedł z zespołu, wyskakując z jadącego vana. Wiesz już dlaczego to zrobił?

PM: Dlatego, że gdy pojechał do Berlina, kupił tonę kokainy, a potem wciągał to wielkimi ilościami. I kiedy jechaliśmy do Mediolanu, zaczął płakać: och, chłopaki, przepraszam, zagrałem fatalnie na dudach wczorajszego wieczoru. Powiedziałem mu: Gord, nie martw się, nie było tak źle, nawet jeśli zagrałeś słabo, to wiele osób nie zna dud, więc często to tylko aspekt wizualny. I w Mediolanie, kiedy bus jechał 40 kilometrów na godzinę, gość otworzył drzwi i po prostu wyskoczył! Bez bagażu, bez pieniędzy, bez niczego! Uciekł! Wpakował się potem w problemy z Policją. A następnego dnia, następnego wieczoru znaleźliśmy Aspy’ego, którego znaliśmy z jego Galickiej kapeli Bastards On Parade. Zagrał z nami a reszta jest już historią.

RL: Paul, wieść niesie, że od jakiegoś czasu towarzyszy Wam na scenie gumowy kurczak. Założę się że kryje się za tym kolejna ciekawa opowieść!

PM: To zabawna historia. Mieliśmy australijskiego perkusistę, nie tak dawno temu. Był to gość bardzo cherlawy. I cóż, zawsze sobie z niego żartowaliśmy. Na przykład kiedyś byliśmy w hotelu, a on zostawił swój kilt na parapecie, z którego łatwo było go komukolwiek gwizdnąć. No więc gwizdnąłem go ja. Zabrałem go i schowałem do swojej torby. Następnego dnia rano, facet chodzi po pokoju jakby czegoś szukał. Pytam go: coś nie tak, Curby? A on na to: chyba ktoś ukradł mój kilt. O mój boże, i co teraz zrobisz? No właśnie nie wiem co teraz. To mówię mu: wiesz co, chyba mam zapasowy kilt w swoim bagażu. Więc nie martw się, bo wygląda dokładnie tak jak Twój. No więc sięgam do torby i daje mu kilt. Zobacz, jest identyczny, australijski. A on woła: hej, przecież to jest mój kilt! A ja do niego: nigdy nie zostawiaj swojego kiltu na parapecie, idioto! Następny numer jaki mu wycięliśmy, miał miejsce podczas soundchecku. Zawsze w jego trakcie ktoś mówi: potrzeba nam więcej stopy i więcej werbla! (Kick’n’snare). Kupiłem więc swego czasu w sklepie gumowego kurczaka i włożyłem go w werbel. Potem na próbie wszyscy wołają: potrzebujemy więcej kurzego werbla (Chicken snare)! On wali w werbel i woła: ej, co jest, czemu to tak brzmi?! W końcu się zorientował i wyjął tego nieszczęsnego kurczaka i wyrzucił go na scenę. My jednak go zabraliśmy i teraz kurczak jest naszym call managerem. I jest w mojej torbie. Zabieram go zawsze w trasę, jest z nami każdego wieczoru.

RL: Ostatnia rzecz. Na płycie “Two Devil’s Will Talk”, na samym jej końcu, znalazła się śpiewana przez Ciebie przy akompaniamencie ukulele piosenka o trzyokim kotku. O co chodzi?

PM: A, no tak. Oryginalna piosenka była śpiewana mi kiedy byłem dzieckiem. Leciała jakoś tak:
“Była sobie raz mała kicia, co mieszkała na skraju ulicy / żyła gdzieś tam pośrodku, spotykałem ją codziennie / ona zawsze będzie kicią i nigdy nie stanie się kotem / bo ona jest wierzbowym kotkiem*, i co powiesz na to?” – właśnie było w oryginale. A ja to tylko zaadoptowałem po swojemu, z nieco innym tekstem. Niech prawda ujrzy światło dzienne. Tak właśnie było. 

rozmawiał: Marcin Puszka

Podziękowania dla Muttis Booking za umożliwienie przeprowadzenia wywiadu. 


* W zasadzie nie ma w języku polskim dokładnego odpowiednika słówka “Pussy Willow”. W piosence chodzi o puchaty element z gałązki wierzbowej bazi, na który u nas potocznie mówi się “kotek” lub “puszek”. W języku angielskim ma to swoje dokładne określenie które dosłownie brzmi “wierzbowa kicia”, u nas zwykle odniesienia “kotka” do wierzby używa się w domyśle. 

Exit mobile version