Dropkick Murphys zagrali w Warszawie! [RELACJA]

20230130 225303 2023 02 06 130221

Śmiało można uznać, że zimny, styczniowy poniedziałek nie jest najlepszym dniem na koncert. Jestem jednak pewien, że jeśli ktoś z powodu średnio sprzyjającej aury zrezygnował z Warszawskiego koncertu Dropkick Murphys, ma czego żałować.

Pod dość sporym kompleksem targowo-wystawienniczym EXPO XXI w którym miał odbyć się koncert byłem, ku swojemu zaskoczeniu, dość wcześnie, bo ok. godziny 15. Dzięki temu, niejako z marszu, załapałem się na soundcheck gwiazdy wieczoru. Bostończycy, przy uchylonych drzwiach bocznych od hali próbowali już swoje najnowsze hity, w tym „All Your Fonies” w pełnym rynsztunku, z elektrycznymi gitarami zamiast akustycznych. Próba dźwięku Dropkicków była dość intensywna – zagrali w sumie około 6 kawałków a brzmienie na próbie dawało nadzieję na naprawdę fajne doznania akustyczne podczas koncertu. Zaraz po soundchecku udało mi się zamienić kilka słów twarzą w twarz z liderem formacji Kenem Casey’em oraz gitarzystą Jamesem Lynchem. Trzeba przyznać, że Ken to niebywale słowny gość: kiedy rozmawialiśmy w listopadzie online na potrzeby wywiadu do „Kołowrotu”, Ken obiecał że spotkamy się na żywo w styczniu w Warszawie. Słowa dotrzymał. 

Co ciekawe, EXPO XXI łowcom autografów sprzyjało bardzo. Muzycy aby przemieścić się z sali koncertowej do garderoby, musieli… wyjść na zewnątrz i przejść kilka metrów po neutralnym, niewygrodzonym terenie. Inna sprawa, że niewielu fanów połączyło wątki. Sam byłem świadkiem kilku nieskrępowanych przejść muzyków gwiazdy wieczoru obok grupek fanów, którzy nawet nie zorientowali się kto przed chwilą przemknął obok nich. Czy to znamię czasów?

Kiedy do radiowego mikrofonu wywiadu udzielali mi The Rumjacks, na scenie w drugiej hali instalował się już bostoński bard, Jesse Ahern. Co ciekawe, Ahern podchodzi do tematu dość ascetycznie, będąc na scenie kompletnie samowystarczalnym. Jednocześnie śpiewa, przygrywa sobie na gitarze, gra na harmonijce ustnej i nadaje rytm za pomocą „końskiego kopyta”. Wpadłem do Hali nr 4 kiedy Jesse był już w środku swojego setu, ale muszę przyznać że facet wie jak porwać ludzi. Koncert, choć krótki, był dość treściwy. Muzyk zaraz po jego zakończeniu ochoczo ruszył do stoiska z koszulkami, aby pogadać z fanami, zrobić sobie pamiątkowe fotki i rozdać kilka gadżetów. Jesse zgodził się również na krótki wywiad, który z braku cichego, spokojnego miejsca, musieliśmy przeprowadzić w… radiowym samochodzie! 

Po Ahernie na scenie pojawili się Australijczycy z The Rumjacks. Szóstka gości solidnie dołożyła do pieca, grając tak, jakby jutro miało nie nadejść. Energią i werwą imponował zwłaszcza wokalista, Mike Revkees, który sprawiał wrażenie jakby był w tym zespole od zawsze. Panowie swój set oparli na nowych kompozycjach z płyt „Hestia” i „Brass For Gold”, z przeszłości wyciągając jedynie numery „A Fistful Of Roses” i zagrany na zakończenie „An Irish Pub Song”, który wprawił licznie zgromadzoną publiczność w sporą euforię. Z nowych numerów najlepiej zabrzmiały atomowy „Light In My Shadow” oraz utrzymany w rytmach ska „Bloodsoaked In Chorus”. The Rumjacks zabrzmieli bardzo przyzwoicie, choć momentami tin whistle na którym grał podczas przerw od śpiewania Revkees, zagłuszał wszystkie inne instrumenty. Niemniej Australijczycy zagrali naprawdę rewelacyjny show, pozostawiając spory niedosyt. Czekam na ich solową trasę po Europie!

Kolejnym punktem programu był występ skate punkowców z Pennywise. Ich obecność była szeroko krytykowana przez fanów folkowo zabarwionego punk rocka, zwłaszcza że Kalifornijczycy ponoć najlepsze lata mają już dawno za sobą. Można powiedzieć, że koncert formacji z Hermosa Beach był esencją punk rocka: było brudno, nieczysto, nierówno i dość hałaśliwie. Oczywiście większości fanom to nie przeszkadzało, bo młyn pod sceną był dość konkretny. Gorąco zrobiło się tak naprawdę dopiero pod koniec, kiedy Jimi Lindberg i koledzy sięgnęli po największe swoje hiciory: nośne „F#^k Authority” czy stadionowe „Bro Hymn”. Tak czy inaczej po pełnym energii i dobrych fluidów koncercie The Rumjacks, można było odnieść wrażenie że koncert Pennywise wypadł zdecydowanie poniżej oczekiwań.

Punktualnie o 21:30 zgasły światła, a na scenie pojawił się barwny ołtarz, nawiązujący do okładki ostatniej płyty Dropkick Murphys, „This Machine Still Kills Fascists”. Odtworzony z taśmy numer „Foggy Dew” w interpretacji Sinead O’Connor wprowadził dość nostalgiczny klimat, ale za chwilę potężnie zagrały dudy a na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru. Po introwym „The Lonesome Boatman”, panowie zaczęli od szybkiego „Famous For Nothing” i już wtedy było wiadomo, że czeka nas naprawdę niesamowity wieczór. Ken Casey nie marnował czasu i juz po chwili był z mikrofonem na samym przodzie barierek, śpiewając kolejne wersy swoich hitów oparty o ręce rozentuzjazmowanego tłumu. Najbardziej żwawi z instrumentalistów, Jeff Da Rosa oraz Tim Brennan również przemierzali ochoczo scenę, wymieniając się pozycjami i instrumentami. I tak Da Rosa czarował zawadiacką grą na banjo i mandolinie, Brennan natomiast ubarwiał kolenje kompozycje solówkami na akordeonie czy tin whistle’u. Na scenie pojawiali się też goście. Wokalista The Rumjacks, Mike Revkees wykonał wspólnie z Caseyem klasyczny „Barroom Hero”, natomiast Jesse Ahern wpadł zaśpiewać zagrane na bis „Worker’s Song”. Nie mogło oczywiście zabraknąć kultowej ballady „Rose Tattoo” czy dedykowanego walczącej Ukrainie „We Shall Overcome”. Fajnie wypadły też kawałki z najnowszej, akustycznej płyty Dropkicków – oparty na mocnym rytmie „Ten Times More” zabrzmiał bardzo punkowo, nawet jeśli bębnom towarzyszyła jedynie harmonijka ustna, natomiast wiedziony bluesowym drive’m „Caddilac, Cadillac” bujał naprawdę przyjemnie. W całym secie pojawiła się również niezwykłej urody perełka w postaci akustycznej, utrzymanej w klimacie country & western wersji starego hitu zespołu, czyli „Skinhead on MBTA”. Niektórzy ortodoksyjni punkowcy, pamiętający jeszcze street punkowe korzenie formacji, słuchali tej interpretacji z delikatnym niesmakiem. Cała reszta jednak dała porwać się szalonej zabawie. Cały koncert zakończyła urokliwa ballada „Kiss Me I’m S#%^faced”, podczas której intensywnie biegający po scenie Casey namawiał fanów do przytulania się i chwytania za ramiona.

Dropkick Murphys zagrali okolo 1,5h i udowodnili, że wciąż są w bardzo dobrej formie. Pandemiczna przerwa wyszła im tylko na dobre, widać było po nich że są bardzo spragnieni występów na żywo. Był to całkiem inny koncert od tego który DKM dali w lipcu 2009 w Warszawskiej „Progresji”. Wtedy nie było wymyślnej scenografii, rozbudowanego nagłośnienia czy różnorodnych animacji wyświetlanych za plecami muzyków. Był za to pot kapiący z sufitu, autokary wyładowane fanami oraz szalony, punk rockowy czad. Ciężko porównywać oba koncerty, mimo wszystko pewne jest jedno: Dropkick Murphys mimo upływu lat, wciąż świetnie sprawdzają się na żywo.

Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka

Exit mobile version